– Szukam jej, aby sprowadzić z powrotem i ukarać.
Abdullah pokiwał z entuzjazmem głową, a w jego oczach pojawił się błysk nienawiści. Podobał mu się zamysł ukarania cudzołożnicy.
– Ale ta niegodziwa para ukryła się – kontynuował Jean-Pierre wolno i rozważnie. Teraz liczył się każdy niuans. – Jesteś sługą bożym. Powiedz mi, gdzie oni są. Nikt się nigdy nie dowie, jak wpadłem na ich trop. Będziemy to wiedzieć tylko ty, ja i Bóg.
– Odeszli – Abdullah splunął i ślina pociekła mu po ufarbowanej na czerwono brodzie.
– Dokąd? – Jean-Pierre wstrzymał oddech.
– Opuścili Dolinę.
– Ale dokąd poszli?
– Do Pakistanu.
Do Pakistanu! Co ten stary dureń wygaduje?
– Przecież wszystkie szlaki są odcięte! – wrzasnął z irytacją Jean-Pierre.
– Oprócz Szlaku Maślanego.
– Mon Dieu – szepnął Jean-Pierre w swym rodzinnym języku. – Szlak Maślany. – Poczuł podziw dla odwagi Ellisa i Jane, a jednocześnie gorzkie rozczarowanie, gdyż w tej sytuacji odnalezienie ich stawało się niemożliwe. – Wzięli ze sobą dziecko?
– Tak.
– A więc nigdy nie zobaczę już córki.
– Zginą w Nurystanie – pocieszył go Abdullah z nie ukrywaną satysfakcją.
– Kobieta z Zachodu z dzieckiem nie przeżyje na tych wysokich przełęczach, a Amerykanin zginie próbując ją ratować. Tak Bóg karze tych, którzy umknęli ludzkiemu wymiarowi sprawiedliwości.
Jean-Pierre uświadomił sobie, że powinien jak najszybciej wrócić do helikoptera.
– Wracaj teraz do domu – powiedział do Abdullaha.
– Traktat przepadnie wraz z nimi, bo Ellis ma go ze sobą – dorzucił Abdullah. – To nawet dobrze, bo chociaż potrzebujemy amerykańskiej broni, jednak niebezpiecznie jest zadawać się z niewiernymi.
– Idź! – burknął Jean-Pierre. – Jeśli nie chcesz, żeby zobaczyła mnie twoja rodzina, zatrzymaj ich przez kilka minut w chacie.
Abdullah miał przez chwilę taką minę, jakby oburzyło go, że ktoś śmie wydawać mu rozkazy, ale doszedł zapewne do wniosku, że stoi nie po tej stronie pistoletu, aby pozwolić sobie na protesty i oddalił się spiesznie.
Czy zbiegowie rzeczywiście zginą w Nurystanie, jak z taką satysfakcją przepowiadał Abdullah?, zastanowił się Jean-Pierre. Nie o to mu chodziło. Nie zaspokoiłoby to ani jego żądzy zemsty, ani nie przyniosłoby mu satysfakcji. Chciał odzyskać córkę. Pragnął Jane żywej, zdanej na jego łaskę i niełaskę. Chciał, by Ellis cierpiał ból i poniżenie.
Poczekał, aż Abdullah dotrze do domu, po czym naciągnął kaptur na twarz i zawiedziony ruszył pod górę. Mijając chatę mułły odwrócił głowę na wypadek, gdyby wyjrzało stamtąd któreś z dzieci.
Anatolij czekał na niego na polance przed jaskiniami. Wyciągnął rękę po broń.
– No i? – spytał.
Jean-Pierre oddał pistolet.
– Wymknęli się nam – powiedział. – Opuścili Dolinę.
– Nie mogą nam się wymknąć – warknął ze złością Anatolij. – Dokąd poszli?
– Do Nurystanu – Jean-Pierre wskazał w kierunku helikopterów – Czy nie czas na nas?
– W helikopterze nie można rozmawiać.
– A jeśli nadejdą wieśniacy…
– Do diabła z wieśniakami! Przestań wreszcie trząść portkami! Co oni robią w Nurystanie?
– Przedzierają się do Pakistanu trasą zwaną Maślanym Szlakiem.
– Skoro wiemy, którędy idą, możemy ich odnaleźć.
– Nie sądzę. Szlak jest jeden, ale ma liczne warianty.
– Sprawdzimy z powietrza wszystkie.
– Nie da się lecieć nad tymi ścieżkami. Ciężko będzie także iść nimi bez tutejszego przewodnika.
– Mamy mapy…
– Jakie mapy? – spytał Jean-Pierre. – Te, które u ciebie widziałem, nie są wcale lepsze od moich amerykańskich, a i na nich, choć to najlepsze z istniejących, nie ma tego szlaku i niektórych przełęczy. Nie wiesz, że są na świecie rejony nie zbadane jeszcze przez kartografów? Znajdujesz się właśnie w jednym z nich!
– Wiem, pracuję w wywiadzie, zapomniałeś? – Anatolij zniżył głos. – Zbyt łatwo się zniechęcasz, przyjacielu. Pomyśl. Skoro Ellis zdołał znaleźć przewodnika, to i ja mogę to zrobić.
Czy to możliwe, pomyślał Jean-Pierre, a głośno powiedział:
– Ale nie wiadomo, którą z tras wybrali.
– Przypuśćmy, że jest ich w sumie dziesięć. Potrzebujemy więc dziesięciu przewodników, którzy poprowadzą dziesięć grup pościgowych.
Entuzjazm Jean-Pierre’a wzrósł gwałtownie, gdy dotarło doń, że może jeszcze odzyskać Chantal i Jane oraz zobaczyć pojmanego Ellisa.
– Może nie będzie tak źle – powiedział z nowym zapałem. – Po drodze możemy zasięgać języka. Po opuszczeniu tej przeklętej Doliny na pewno natkniemy się na ludzi bardziej skorych do rozmowy. Nurystańczycy nie są tak zaangażowani w tę wojnę.
– No – rzucił Anatolij – ściemnia się. Mamy sporo roboty na tę noc. Wyruszymy z samego rana. Idziemy.
ROZDZIAŁ 17
Jane obudziła się wystraszona. Nie wiedziała, gdzie i z kim jest i czy nie znajduje się czasem w rękach Rosjan. Przez sekundę wpatrywała się w sufit lepianki zastanawiając się, czy to aby nie więzienie. Serce waliło jej jak młotem. Potem usiadła gwałtownie, zobaczyła Ellisa śpiącego z otwartymi ustami w śpiworze i wszystko sobie przypomniała: to już nie Dolina. Uciekliśmy. Rosjanie nie wiedzą, gdzie jesteśmy, i nie mogą nas znaleźć.
Położyła się z powrotem i czekała, aż rytm serca powróci do normy.
Nie podążali trasą, którą Ellis zaplanował początkowo. Zamiast iść na północ do Comar, a później na wschód doliną Comar do Nurystanu, zawrócili z Saniz na południe i skręcili na wschód w dolinę Aryu. Trasę tę zasugerował Mohammed twierdząc, że wyprowadzi ich dużo szybciej z Doliny Pięciu Lwów i Ellis się zgodził.
Wyruszyli przed świtem i przez cały dzień maszerowali pod górę. Ellis z Jane nieśli na zmianę Chantal, a Mohammed prowadził Maggie. W poradnie zatrzymali się w składającej się z kilku nędznych lepianek wiosce Aryu i kupili chleb od podejrzliwego starca z ujadającym psem. Wioska Aryu była ostatnim słupem granicznym cywilizacji. Dalej na przestrzeni wielu mil nie było już nic oprócz usianej głazami rzeki i niebotycznych nagich gór w kolorze kości słoniowej po obu stronach, i tak aż do późnego popołudnia, kiedy to znużeni dotarli do tego miejsca.
Jane znowu usiadła. Chantal leżała obok oddychając miarowo i promieniując ciepłem niczym termofor. Ellis zagrzebał się we własnym śpiworze. Mogli połączyć dwa w jeden, ale Jane obawiała się, by Ellis nie przygniótł w nocy Chantal, położyli się więc osobno i zadowolili swoją bliskością, dotykając się nawzajem raz po raz. Mohammed spał w sąsiedniej izbie.
Jane wstała ostrożnie, starając się nie obudzić małej. Naciągnęła majtki i kiedy zaczęła zakładać spodnie, poczuła ból w mięśniach pleców i nóg. Przyzwyczajona była do marszów, ale nie do całodziennych wspinaczek bez chwili wytchnienia i do tego w tak trudnym terenie.
Wzuła buty i nie zawiązując sznurowadeł wyszła przed chatę. Zimne, jaskrawe górskie światło zmusiło ją do przymrużenia oczu. Stała na wysokogórskiej hali – rozległej zielonej łące, przez którą wił się strumień. Z jednego krańca łąki wynosiły się strome góry, a do ich podnóża tuliły się kamienne chaty i zagrody dla bydła. Domy stały puste, nie było też zwierząt. Znajdowało się tu letnie pastwisko i stada krów odeszły do swoich zimowych zagród. W Dolinie Pięciu Lwów wciąż jeszcze trwało lato, ale na tej wysokości jesień przychodziła już we wrześniu.
Jane pobiegła do strumienia. Płynął dostatecznie daleko od kamiennych chat, aby mogła zdjąć ubranie bez obawy, że zgorszy Mohammeda. Wbiegła do strumienia i zanurzyła się szybko. Woda była paraliżująco zimna. Wyskoczyła natychmiast na brzeg szczękając zębami.
– Diabli nadali – wymamrotała na głos. Postanowiła, że nie będzie się myć, dopóki nie powrócą do cywilizacji.
Włożyła ubranie – mieli tylko jeden ręcznik zarezerwowany dla Chantal – i pobiegła z powrotem do chaty podnosząc po drodze z ziemi kilka patyków. Położyła je na resztkach wczorajszego ogniska i dmuchała tak długo, aż patyki zajęły się od drzemiącego w zgliszczach żaru. Wyciągnęła zmarznięte ręce i trzymała je nad płomieniem, dopóki nie poczuła, że jest jej cieplej.