Литмир - Электронная Библиотека

– Muszę być przy niej…

– Przestań panikować! – krzyknął. – Właśnie gdybyś z nią była, groziłoby jej niebezpieczeństwo. Dopóki tu jesteś, będzie bezpieczna. Czy nie rozumiesz?

Najgorsza rzecz, jaką mogłabyś zrobić, to popędzić teraz do niej.

– Ellis, ja nie mogę…

– Musisz.

– O Boże! – Zamknęła oczy. – Przytul mnie mocno. Objął ją za ramiona i przyciągnął do siebie.

Żołnierze otoczyli wioskę. Poza ich pierścieniem pozostał tylko jeden dom – chata mułły, która stała dobre czterysta jardów od reszty zabudowań, przy ścieżce wiodącej w górę zbocza. Gdy Ellis spojrzał w tamtym kierunku, z chaty wymknął się jakiś człowiek. Odległość nie była zbyt wielka i Ellis dostrzegł jego farbowaną na czerwono brodę: to był Abdullah. Po chwili z chaty wyszła jeszcze trójka dzieci różnego wzrostu oraz kobieta z niemowlęciem na ręku i cała gromadka ruszyła biegiem pod górę w ślad za mułłą.

Rosjanie dostrzegli ich natychmiast. Jeden ze znajdujących się w powietrzu helikopterów odleciał znad wioski i zawisł nad ścieżką, którą uciekała rodzina mułły. Ellis z Jane naciągnęli sobie śpiwór jeszcze bardziej na głowy. Z dolnej części nosa maszyny poszła seria i przy stopach Abdullaha eksplodował równym ściegiem pył. Mułła zatrzymał się jak wryty, balansując komicznie ciałem i rękoma, aby się nie przewrócić, potem zawrócił na pięcie i pobiegł z powrotem wymachując rękoma i wrzeszcząc do swoich, żeby wracali. Gdy dobiegli do domu, druga ostrzegawcza seria z karabinu maszynowego uniemożliwiła im wejście do środka i po chwili cała rodzina kierowała się już w dół stoku, ku wiosce.

Poprzez zagłuszający wszystko ryk silników przebijały się co jakiś czas pojedyncze wystrzały, ale żołnierze oddawali je chyba w powietrze, żeby zastraszyć wieśniaków. Wchodzili do domów i wywlekali z nich mieszkańców w nocnych koszulach i bieliźnie. Hind, który zawrócił mułłę z rodziną, zaczął teraz krążyć nisko nad wioską, jakby szukając innych uciekinierów.

– Co oni chcą zrobić? – spytała Jane roztrzęsionym głosem.

– Nie wiem.

– Czy to odwet?

– Bron Boże.

– To co? – nie ustępowała.

Ellis miał już na końcu języka: skąd, do cholery, mam wiedzieć?, ale zamiast tego powiedział:

– Może to kolejna próba pojmania Masuda.

– Ale on przecież nigdy nie zostaje w pobliżu pola bitwy.

– Może mają nadzieję, że zaniechał środków ostrożności albo zwlekał z odejściem, lub też że został ranny… – Prawdę mówiąc Ellis nie wiedział, o co tu chodziło, ale obawiał się masakry w stylu My Lai.

Wieśniaków spędzano na dziedziniec meczetu. Żołnierze traktowali ich obcesowo, ale nie brutalnie.

– Fara! – krzyknęła nagle Jane.

– Co się stało?

– Co ona robi?

Ellis spojrzał na dach chaty Jane. Fara klęczała przy maleńkim materacyku Chantal i Ellis widział wystającą z niego małą różową główkę. Chantal chyba wciąż spała. Fara nakarmiła ją pewnie w nocy z butelki, ale chociaż Chantal jeszcze nie zgłodniała, huk helikopterów mógł ją obudzić. Ellis miał nadzieję, że jednak śpi.

Ujrzał, jak Fara kładzie obok główki Chantal poduszkę, a potem naciąga na twarzyczkę dziecka prześcieradło.

– Ukrywa ją – wyszeptała Jane. – Poduszka podtrzymuje w górze prześcieradło, żeby miała czym oddychać.

– Bystra dziewczyna.

– Że też mnie tam nie ma.

Fara miętosiła prześcieradło, a potem narzuciła byle jak drugie na ciałko Chantal. Zwlekała jeszcze przez chwilę, oceniając efekt swoich zabiegów. Z daleka dziecko wyglądało zupełnie jak porzucony w pośpiechu stos pościeli. Wrażenie to zadowoliło chyba Farę, bo dziewczyna zbliżyła się do krawędzi dachu i zeszła po schodkach na podwórko.

– Zostawia ją – jęknęła Jane.

– Chantal jest tak bezpieczna, jak to możliwe w tych okolicznościach…

– Wiem, wiem!

Farę pognano wraz z innymi do meczetu. Wchodziła tam jako jedna z ostatnich.

– Wszystkie dzieci są ze swoimi matkami – zauważyła Jane. – Wydaje mi się, że Fara powinna zabrać Chantal ze sobą…

– Nie – powiedział Ellis. – Zaczekaj. Zobaczysz. – Wciąż nie wiedział, co się dalej stanie, ale jeśli to miała być masakra, Chantal była najbezpieczniejsza tam, gdzie się znajdowała.

Gdy uznano, że wszyscy już znaleźli się w murach meczetu, żołnierze znowu przystąpili do przeszukiwania wioski, wbiegając i wybiegając z chat i strzelając od czasu do czasu w powietrze. Nie cierpią na brak amunicji, pomyślał Ellis. Helikopter, który pozostał w powietrzu, przeczesywał na małej wysokości obrzeża wioski zataczając coraz szersze kręgi, jakby czegoś szukał.

Jeden z żołnierzy wszedł na podwórko chaty Jane. Ellis poczuł, jak Jane sztywnieje.

– Wszystko będzie dobrze – szepnął jej do ucha.

Żołnierz zniknął w chacie. Ellis z Jane nie odrywali wzroku od drzwi. – Po kilku sekundach wyszedł stamtąd i szybko wbiegł na górę po schodkach.

– Boże, ocal ją – wyszeptała Jane.

Żołnierz stanął na dachu, zerknął na kupę zmiętej pościeli, rozejrzał się dookoła po dachach pobliskich chat i znowu zainteresował się dachem Jane. Najbliżej miał do materaca Fary: Chantal leżała na swoim zaraz za nim. Żołnierz szturchnął materac Fary czubkiem buta.

Nagle odwrócił się i zbiegł na dół.

Ellis wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na Jane. Była przeraźliwie blada.

– A mówiłem, że dobrze się skończy – powiedział. Zaczęła dygotać.

Ellis spojrzał teraz na meczet. Widział tylko część dziedzińca za murem. Wyglądało na to, że wieśniacy siedzą na ziemi w rzędach, ale panował tam jakiś ruch, jakieś chodzenie tam i z powrotem. Usiłował odgadnąć, co się dzieje. Czyżby wypytywali ich o Masuda i miejsce jego pobytu? Było tam tylko trzech ludzi, którzy mogli coś wiedzieć, trzech partyzantów z Bandy, którzy nie odeszli wczoraj z Masudem w góry: Shahazi Gul, ten z blizną; Alishan Karim, brat mułły Abdullaha; i Sher Kador, pasterz kóz. Shahazi i Alishan mieli po czterdzieści kilka lat i łatwo mogli odgrywać rolę zalęknionych starców. Sher Kador był zaledwie czternastoletnim wyrostkiem. Wszyscy trzej mogli się zapierać, że nic nie wiedzą o Masudzie. Całe szczęście, że nie było tu Mohammeda – Rosjanie nie uwierzyliby tak łatwo w jego niewinność. Broń partyzantów została fachowo ukryta w miejscach, w które Rosjanie nie zajrzą: na dachu ustępu, pośród liści drzewa morwowego, w głębokiej dziurze na brzegu rzeki.

– Och, spójrz! – krzyknęła Jane. – Popatrz na tego człowieka przed meczetem!

Ellis spojrzał w tę stronę.

– Ten sowiecki oficer w spiczastym kapeluszu?

– Tak. Wiem, kto to jest. Widziałam go już. To człowiek, który był z Jean- Pierre’em w kamiennej chacie. To Anatolij.

– Jego łącznik – Ellis sapnął. Wytężył wzrok usiłując rozpoznać rysy twarzy mężczyzny; z tej odległości wyglądał jakoś orientalnie. Co to za człowiek? Zapuścił się samotnie na rebelianckie terytorium, żeby spotkać się z Jean-Pierre’em, musi więc być odważny. Dzisiaj jest na pewno wściekły, bo wprowadził Rosjan w pułapkę pod Darg. Będzie się chciał szybko zemścić, żeby odzyskać twarz… Ellis przerwał raptem swoje spekulacje, bo z meczetu wyłoniła się postać brodatego mężczyzny w rozchełstanej pod szyją białej koszuli i ciemnych zachodnich spodniach.

– Boże wszechmogący – powiedział Ellis. – Przecież to Jean-Pierre.

– Och! – wyrwało się Jane.

– Co tu jest, do cholery, grane? – mruknął Ellis.

– Myślałam, że już go nigdy nie zobaczę – powiedziała Jane. Ellis spojrzał na nią. Miała dziwny wyraz twarzy. Po chwili zdał sobie sprawę, że to żal. Ponownie skupił swoją uwagę na tym, co działo się we wsi. Jean-Pierre rozmawiał z sowieckim oficerem gestykulując przy tym i pokazując na góry.

– Dziwnie stoi – zauważyła Jane. – Chyba sobie coś zrobił.

– Czy on pokazuje w naszym kierunku? – spytał Ellis.

– Nie wie o tym miejscu… nikt o nim nie wie. Widzi nas?

– Nie.

– My go widzimy – powiedziała z powątpiewaniem.

– Ale on stoi wyprostowany na płaskim tle. My leżymy pod śpiworem na upstrzonym górskim zboczu. Nie może nas dostrzec, bo nie wie, gdzie spojrzeć.

62
{"b":"101332","o":1}