Литмир - Электронная Библиотека

Przez następne pięć minut dwaj żołnierze trzymali wijące się, rozdygotane ciało Jean-Pierre’a, a oficer walił go raz po raz drewnianą pałką to w twarz, to w ramiona, to w kolana, to w golenie, to w brzuch, to w krocze – zwłaszcza w krocze. Każdy cios był precyzyjnie odmierzony i zadawany z wyrachowanym okrucieństwem, a miedzy kolejnymi uderzeniami następowała zawsze pauza, aby cierpienie spowodowane ostatnim zdążyło wystarczająco opaść i Jean-Pierre mógł z nowym lękiem oczekiwać nadejścia następnego. Każdy cios wyrywał mu z piersi wrzask bólu, a każda pauza krzyk strachu przed spodziewanym następnym ciosem. Wreszcie nastąpiła dłuższa przerwa i Jean-Pierre, nie wiedząc nawet, czy go rozumieją, zaczął bełkotać.

– Och, proszę was, nie bijcie mnie, błagam, nie bijcie mnie już, panowie. Zrobię wszystko, co każecie, błagam, nie bijcie mnie, nie bijcie…

– Wystarczy! – rzucił po francusku czyjś głos.

Jean-Pierre otworzył oczy i poprzez krew spływającą mu strumyczkami po twarzy usiłował spojrzeć na swego wybawcę, który powiedział: Wystarczy. Był nim Anatolij.

Dwaj żołnierze powoli opuścili Jean-Pierre’a na podłogę. Ciało paliło go, jakby trawił je ogień. Każdy ruch był straszliwą torturą. Każda kość zdawała się być złamana, genitalia zgruchotane, a twarz potwornie spuchnięta. Otworzył usta i bluznęła z nich krew. Przełknął z wysiłkiem i wymamrotał rozbitymi wargami:

– Za co… za co mi to zrobili?

– Dobrze wiesz, za co – odparł Anatolij.

Jean-Pierre wolno pokręcił głową na boki, usiłując ratować się przed popadnięciem w szaleństwo.

– Ryzykowałem dla was życiem… dałem z siebie wszystko… za co?

– Zastawiłeś pułapkę – powiedział Anatolij. – Przez ciebie zginęło dzisiaj osiemdziesięciu jeden ludzi.

Desant musiał się nie udać, dotarło do Jean-Pierre’a, i nie wiadomo dlaczego jego za to winią.

– Nie – jęknął – to nie ja…

– Spodziewałeś się, że zanim pułapka spełni swoje zadanie, będziesz daleko stąd – ciągnął Anatolij. – Ale nie przewidziałeś, że wsadzę cię do helikoptera i zabiorę ze sobą. No i jesteś tutaj, żeby ponieść karę – a będzie ona pełna bólu i bardzo przedłużona w czasie. – Odwrócił się do Jean-Pierre’a plecami.

– Nie – krzyknął Jean-Pierre. – Zaczekaj! Anatolij odwrócił się.

Pomimo przejmującego bólu ze wszystkich sił starał się zebrać myśli.

– Przyjechałem tutaj… ryzykowałem życiem… przekazywałem ci informacje o konwojach… atakowaliście te konwoje… wyrządziliście o wiele więcej szkód, niż kosztuje was strata tych osiemdziesięciu jeden ludzi… to nielogiczne, zupełnie nielogiczne. – Zmobilizował całą siłę woli, by sformułować jedno składne zdanie. – Gdybym wiedział o pułapce, ostrzegłbym was wczoraj i błagał o litość.

– To skąd wiedzieli, że zaatakujemy dzisiaj wioskę?

– Musieli się domyślić…

– Na jakiej podstawie?

Jean-Pierre wysilił skołowany mózg.

– Czy Skabun zostało zbombardowane?

– Chyba nie.

No właśnie, uświadomił sobie Jean-Pierre; ktoś odkrył, że nie było żadnego bombardowania.

– Trzeba je było zbombardować – wymamrotał. Anatolij zamyślił się.

– Ktoś tam jest bardzo dobry w kojarzeniu faktów – wycedził przez zęby. To Jane, pomyślał Jean-Pierre i przez sekundę zapalał do niej nienawiścią.

– Czy Ellis Thaler ma jakieś znaki szczególne? – zapytał Anatolij.

Jean-Pierre bardzo pragnął zemdleć, ale bał się, że wtedy znowu oberwie.

– Tak – wyjęczał zbolałym głosem. – Wielką bliznę w kształcie krzyża na plecach.

– A wiec to on – stwierdził niemal szeptem Analolij.

– Kto?

– John Michael Raleigh, wiek trzydzieści cztery lata, urodzony w New Jersey, najstarszy syn przedsiębiorcy budowlanego. Został wyrzucony z uniwersytetu kalifornijskiego w Berkeley i dosłużył się stopnia kapitana amerykańskiej piechoty morskiej. Od roku 1972 pracuje w CIA. Stan cywilny: raz rozwiedziony, jedno dziecko, miejsce pobytu rodziny objęte ścisłą tajemnicą. – Anatolij machnął ręką, jakby opędzał się od takich nieistotnych szczegółów. – Nie ma wątpliwości, że to on podłożył mi dzisiaj nogę w Darg. Jest inteligentny i bardzo niebezpieczny. Gdybym ze wszystkich agentów imperialistycznego Zachodu miał wybierać tego, którego chciałbym dostać w swoje ręce, wybrałbym jego. Przez ostatnie dziesięć lat wyrządził nam niepowetowane szkody przy co najmniej trzech okazjach. W zeszłym roku zniszczył w Paryżu sieć, której montowanie kosztowało nas ponad siedem lat żmudnej pracy. To on zdemaskował rok wcześniej agenta, którego zainstalowaliśmy w amerykańskich Tajnych Służbach w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym – człowieka, który pewnego dnia mógłby dokonać zamach u na prezydenta. A teraz – teraz mamy go tutaj.

Klęcząc na podłodze i obejmując ramionami swe zmaltretowane ciało, Jean- Pierre opuścił głowę na piersi i zrozpaczony zamknął oczy – przez cały czas nie miał pojęcia, w czym bierze udział, i stając beztrosko w szranki przeciwko wielkim mistrzom tej bezlitosnej gry był jak nagie dziecko w jaskini lwów.

A robił sobie takie nadzieje. Łudził się, że pracując w pojedynkę zada afgańskiemu ruchowi oporu cios, po którym ten już się nic podniesie. Że zmieni bieg historii tym rejonie kuli ziemskiej. Że weźmie odwet na kołtuńskich władcach

Zachodu – pognębi i wpędzi w konsternację system, który zdradził i zabił jego ojca. Ale zamiast cieszyć się teraz tryumfem, smakował gorycz klęski. W ostatniej chwili wyrwano mu to wszystko z rąk – a zrobił to Ellis.

Usłyszał dochodzący gdzieś z oddali głos Anatolija:

– Nie mamy pewności, czy osiągnął u rebeliantów wszystko, co chciał. Nie znamy szczegółów, ale wystarczy, że wiemy z grubsza, o co chodzi: pakt zjednoczeniowy zawarty pomiędzy przywódcami band w zamian za amerykańską broń. Takie coś może przedłużyć rebelię o wiele lat. Musimy temu zapobiec, zanim zacznie dochodzić do skutku.

Jean-Pierre otworzył oczy i podniósł wzrok na Anatolija.

– Jak?

– Musimy pojmać tego człowieka, zanim zdoła wrócić do Stanów Zjednoczonych. Wtedy nikt się nie dowie, że doprowadził do podpisania traktatu, rebelianci nigdy nie dostaną broni i cała intryga spali na panewce.

Pomimo bólu Jean-Pierre słuchał zafascynowany – czyżby istniała jeszcze szansa doprowadzenia zemsty do skutku?

– Pojmanie go skompensowałoby niemal fakt wymknięcia się Masuda z obławy – ciągnął Anatolij i pobudzone nową nadzieją serce Jean-Pierre’a zabiło żywiej. – Nie tylko zneutralizowalibyśmy jednego z najniebezpieczniejszych agentów, jakim dysponują imperialiści. Pomyśl tylko: realny, żywy człowiek CIA pojmany tutaj, w Afganistanie… Od trzech lat amerykańska machina propagandowa rozgłasza, że afgańscy bandyci to bojownicy o wolność, prowadzący heroiczną walkę Dawida z Goliatem przeciwko potężnemu Związkowi Radzieckiemu. Teraz mamy dowód tego, co cały czas sygnalizujemy – że Masud i reszta są jedynie lokajami amerykańskiego imperializmu. Możemy wytoczyć Ellisowi proces…

– Ale zachodnie gazety wszystkiemu zaprzeczą – podsunął Jean-Pierre. – Kapitalistyczna prasa…

– A co tam Zachód! My chcemy wywrzeć wrażenie na krajach niezaangażowanych, na niezdecydowanych państwach Trzeciego Świata, a zwłaszcza na narodach muzułmańskich.

Możliwe, uświadomił sobie Jean-Pierre, że uda się to obrócić w tryumf i byłby to wciąż jego własny tryumf, gdyż to on powiadomił Rosjan o obecności agenta

CIA w Dolinie Pięciu Lwów.

– Powiedz mi teraz – zwrócił się do niego Anatolij – gdzie dziś wieczorem przebywa Ellis?

– Zmienia cały czas miejsce pobytu towarzysząc Masudowi – powiedział Jean-Pierre. Łatwiej było mówić o schwytaniu Ellisa, niż tego dokonać; namierzenie Masuda zajęło Jean-Pierre’owi cały rok.

– Nie widzę powodu, dla którego miałby dalej przebywać z Masudem – powiedział Anatolij. – Ma jakąś bazę wypadową?

– Tak. Teoretycznie mieszka przy rodzinie w Bandzie. Ale rzadko tam przebywa.

– Niemniej jest to miejsce, od którego trzeba zacząć.

60
{"b":"101332","o":1}