Starał się nie myśleć o Jane. Kiedy objął ją wraz z dzieckiem ramionami, a ona zmoczyła mu łzami koszule, namiętność do niej rozgorzała w nim na nowo. Podziałało to niczym dolanie benzyny do ognia. Pragnął zostać tam tak na zawsze i czuć pod swoją ręką drżenie jej wąskich ramion oraz ciężar jej głowy na piersi. Biedna Jane. Była tak prawa, a trafiali jej się tacy podszyci zdradą mężczyźni.
Przeciągnął lont detonujący przez rzekę i wyprowadził jego koniec nad wodę obok swojego stanowiska, które znajdowało się w maleńkiej drewnianej chatce nad brzegiem, jakieś
dwieście jardów w górę rzeki od meczetu. Przymocował szczypcami spłonkę do lontu, po czym zakończył instalację prostym wojskowym urządzeniem odpalającym, wyzwalanym poprzez pociągnięcie za pierścień zawleczki.
Zaaprobował plan Masuda. Nauczył się urządzania zasadzek i kontr-zasadzek w forcie Bragg w roku przedzielającym jego dwie wyprawy do Azji i planowi Masuda dałby dziewięć punktów na dziesięć możliwych. Obciął jeden punkt, ponieważ Masud nie przewidział drogi odwrotu dla swoich żołnierzy w przypadku, gdyby szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Sowietów. Oczywiście Masud mógł tego wcale nie uważać za błąd w sztuce.
Do dziewiątej wszystko było już gotowe i partyzanci zasiedli do śniadania. Ten posiłek także był uwzględniony w scenariuszu zasadzki: w ciągu kilku minut, jeśli nie sekund, wszyscy mogli się znaleźć na swoich stanowiskach. Wioska oglądana z powietrza wyglądałaby wtedy bardziej naturalnie, jak gdyby wieśniacy rozpierzchali się w poszukiwaniu kryjówki przed helikopterem, pozostawiając po sobie garnki, kobierce i płonące paleniska; dzięki temu dowódca sił sowieckich nie będzie miał powodu, by spodziewać się pułapki.
Ellis zjadł trochę chleba, popił kilkoma kubkami zielonej herbaty i położył się w oczekiwaniu, aż słońce wzniesie się wysoko nad Dolinę. Takich oczekiwań przeszedł w życiu dużo. Pamiętał je z Azji. Był wtedy często naćpany marihuaną, haszyszem czy kokainą i czekanie wcale go nie nużyło – sprawiało mu wręcz przyjemność. Ciekawe, że po wojnie stracił wszelkie zainteresowanie narkotykami.
Spodziewał się ataku albo tego popołudnia, albo nazajutrz o świcie. Gdyby był na miejscu sowieckiego dowódcy, rozumowałby, że przywódcy rebelii zebrali się wczoraj, a rozejdą dzisiaj, i przypuściłby atak dostatecznie późno, aby pojmać ewentualnych spóźnialskich, ale nie tak późno, by nie zastać już na miejscu części uczestników.
Przed południem przybyła ciężka broń – dwa przeciwlotnicze karabiny maszynowe 12,7 mm typy Dashoka, każdy ciągnięty drogą na dwukołowej podstawie przez jednego partyzanta. Pochód zamykał osioł obładowany skrzynkami chińskich pocisków przeciwpancernych 5-0.
Masud zarządził, że jeden z tych karabinów obsługiwany będzie przez śpiewaka Yussufa, który według krążących po wsi plotek miał prawdopodobnie poślubić przyjaciółkę Jane, Zaharę, a drugi przez partyzanta z Doliny Pich, niejakiego Abdura, którego Ellis nie znał, Yussuf zestrzelił już podobno trzy helikoptery ze swojego kałasznikowa. Ellis nie bardzo w to wierzył – latał helikopterami w Azji i wiedział, że zestrzelenie śmigłowca z karabinu jest prawie niemożliwe. Yussuf wyjaśnił mu jednak z uśmiechem, że cała sztuka polega na znalezieniu się nad celem i otwarciu do niego ognia od góry, co w Wietnamie było niemożliwe ze względu na odmienne niż tutaj warunki terenowe.
Chociaż Yussuf dysponował dzisiaj bronią większego kalibru, zamierzał zastosować tę samą technikę. Karabiny zdemontowano, po czym wyznaczono do każdego po dwóch ludzi, którzy wtaszczyli je na górę po stromych stopniach wykutych w zboczu urwiska wznoszącego się nad wioską. To samo uczyniono z podstawami i amunicją.
Ellis obserwował z dołu ponowny montaż karabinów. Pod szczytem urwiska znajdowała się skalna półka szeroka na dziesięć do piętnastu stóp. Dalej zbocze wznosiło się już mniej stromo. Partyzanci ustawili karabiny na półce w odległości dziesięciu jardów od siebie i zamaskowali je. Oczywiście piloci helikopterów szybko zorientują się w lokalizacji karabinów, ale będzie im bardzo trudno zestrzelić je stamtąd.
Gdy montaż dobiegł końca, Ellis udał się na swoje stanowisko w małej drewnianej chatce nad rzeką. Jego myśli wracały wciąż uparcie do lat sześćdziesiątych. Zaczynał tę dekadę jako uczeń, a kończył jako żołnierz. Wstąpił na Berkeley w 1967, pewny, że wie, co niesie mu przyszłość – chciał być producentem telewizyjnych filmów dokumentalnych, a ponieważ nie brakowało mu inteligencji i zdolności twórczych, no i była to Kalifornia, w której każdy, jeśli tylko dostatecznie ciężko pracował, mógł zostać, kim sobie zamarzy, nie widział żadnych powodów, dla których miałby zwątpić w ziszczenie swoich ambicji. Potem dostał fioła na punkcie ruchów pokojowych i siły kwiatów, antywojennych marszów, wolnej miłości, muzyki Doorsów, rozszerzanych dżinsów i LSD; i znowu myślał, że wie, jak i co chce robić w przyszłości: zamierzał zmieniać świat. Ten sen również szybko się skończył i wkrótce znowu go dopadło, tym razem była to bezmyślna brutalność armii i zaćpany horror Wietnamu. Ilekroć tak jak teraz spoglądał za siebie, przypominał sobie, że w tamtych czasach czuł się pewny, iż życie zaskoczy go naprawdę wielkimi zmianami, i godził się z tym.
W południe posiłku nie było. Partyzantom skończyła się już żywność. Ellis stwierdził, iż trudno mu przywyknąć do prostej raczej zasady, że kiedy żywności nie ma, nikt nie je lunchu. Uświadomił sobie, że może właśnie dlatego prawie wszyscy partyzanci są namiętnymi palaczami – tytoń zabijał apetyt.
Gorąco było nawet w cieniu. Siedział na progu malej drewnianej chatki nadstawiając się pod najlżejszy powiew wiaterku. Widział pola, rzekę z przerzuconym nad nią łukowatym mostem ze spojonych glinianą zaprawą kamieni, wioskę z meczetem i górujące nad nią urwisko. Większość partyzantów zajęła już wyznaczone stanowiska, które zapewniały im zarówno osłonę, jak i schronienie przed słońcem. Przeważająca część ludzi znajdowała się w chatach pod urwiskiem, gdzie trudno będzie ostrzeliwać ich z helikopterów; ale byli i tacy, którzy zajmowali z konieczności bardziej wysunięte i narażone na ostrzał pozycje bliżej rzeki. W surowej, kamiennej fasadzie meczetu ziały trzy sklepione łukowo otwory wejściowe i pod każdym łukiem siedział ze skrzyżowanymi nogami partyzant. Przypominali Ellisowi strażników w budkach wartowniczych. Ellis znał wszystkich trzech: pod najdalszym łukiem siedział Mohammed, pod środkowym jego brat Kahmir z rzadką bródką, a pod najbliższym Ali Ghanim, brzydal z garbem i czternaściorgiem dzieci, człowiek, który razem z Ellisem został ranny na równinie. Każdy z tej trójki trzymał na kolanach kałasznikowa i papierosa w zębach. Ellis zastanawiał się, kto z nich dożyje jutra.
Pierwszy z napisanych przez niego w college’u esejów dotyczył oczekiwania przed bitwą, widzianego oczyma Szekspira. Przeciwstawił sobie dwie przedbitewne przemowy: inspirującą z Henryka V, w której Król mówi: „Jeszcze raz do wyłomu, drodzy przyjaciele, jeszcze raz; albo zatkamy mur naszą angielską śmiercią”; i cyniczny monolog Falstaffa o honorze w Henryku IV : „Czy honor może wyleczyć nogę? Nie. Albo ramię? Nie… A zatem honor nie zna się na chirurgii? Nie… To kto się na niej zna? Ten, który umarł w środę”. Dziewiętnastoletni Ellis dostał za to wypracowanie ocenę bardzo dobrą – swoją pierwszą i ostatnią. Później był już zbyt zajęty, by dowodzić, że Szekspir, a właściwie cały program nauczania angielskiego, jest „oderwany od rzeczywistości”.
Z zadumy wyrwała go seria następujących jeden po drugim okrzyków. Nie rozumiał wykrzykiwanych w dari słów, ale też nie musiał – z naglącego tonu domyślił się, że obserwatorzy rozmieszczeni na zboczach okolicznych wzgórz dostrzegli w oddali helikoptery i zasygnalizowali to znajdującemu się na szczycie urwiska Yussufowi, który przekazał informację dalej. W skąpanej w słońcu wiosce zakotłowało się – to partyzanci obsadzali przydzielone sobie stanowiska, poprawiali się w swoich kryjówkach, sprawdzali broń i zapalali nowe papierosy. Trzej mężczyźni siedzący do tej pory w łukowatych drzwiach meczetu wtopili się w mroczne wnętrze budowli. Teraz widziana z powietrza wioska będzie wyglądała na wyludnioną, jak zawsze w najgorętszej porze dnia, kiedy większość ludzi wypoczywa.