Литмир - Электронная Библиотека

Przez Dolinę ciągnął się nieustannie niewielki, ale nieprzerwany potok ludzi zmierzających do Charikar, zajmowanego przez Rosjan miasteczka, leżącego jakieś sześćdziesiąt mil dalej na równinie, albo do Kabulu, odległego o sto mil miasta stołecznego; byli wśród nich objuczeni masłem i serem mleczarze z Nurystanu, wędrowni handlarze sprzedający garnki i patelnie, pasterze pędzący na targ małe stadka płaskoogoniastych owiec oraz rodziny koczowników, przemierzające kraj w swoich tajemniczych, koczowniczych interesach. Za niewielką zapłatę każdy z tych podróżnych chętnie nada list na najbliższej poczcie, albo nawet wetknie go bezpośrednio w ręce napotkanego po drodze sowieckiego żołnierza. Do Kabulu było trzy dni drogi, do Charikar dwa, a do Rokhy, gdzie stacjonowali Rosjanie, ale nie było urzędu pocztowego, tylko jeden dzień. Jean-Pierre był przekonany, że potrafi znaleźć kogoś, kto podejmie się tej misji. Naturalnie istniało niebezpieczeństwo, że list otworzy i przeczyta osoba niepowołana, Jean-Pierre zostanie zdemaskowany i umrze męczeńską śmiercią. Przed tym ryzykiem mógłby się zawczasu zabezpieczyć. Pozostawało jednak jeszcze jedno. Powiedzmy, że posłaniec weźmie pieniądze – ale czy dostarczy list? Nie ma żadnej gwarancji, że nie

„zgubi” go po drodze. Jean-Pierre nigdy by się nie dowiedział, co się stało. Cały ten plan był po prostu zbyt niepewny.

Docierając o zmierzchu do Bandy nie rozwiązał jeszcze problemu. Jane siedziała z Chantal na kolanach na dachu chaty sklepikarza, rozkoszując się wieczornym powiewem. Jean-Pierre pomachał do nich, wszedł do środka i postawił torbę medyczną na wykładanej kafelkami ladzie w izbie służącej teraz za magazynek. Opróżniał właśnie torbę, gdy jego wzrok padł na tabletki diamorfiny i w tym momencie uświadomił sobie, że jest taka osoba, której mógł bez obaw powierzyć list do Anatolija.

Znalazł w torbie ołówek. Odwinął bawełniane bandaże z opakowania i wydarł z niego równy, prostokątny arkusik papieru – papier listowy był z Dolinie nie do zdobycia. Zaczął pisać po francusku:

Do pułkownika Anatolija z KGB…

Brzmiało to dziwnie melodramatycznie, ale żaden inny początek nie przychodził mu do głowy. Pisał dalej:

Masud zwołał naradę przywódców rebelii. Spotykają się za osiem dni licząc od dzisiaj, czyli w czwartek 27 sierpnia, w Darg. Jest to następna wioska na południe od Bandy. Uczestnicy prześpią prawdopodobnie tę noc w meczecie i pozostaną ze sobą cały piątek, który jest ich dniem świątecznym. Program narady przewiduje rozmowy z agentem CIA, znanym mi pod nazwiskiem Ellisa Thalera, który przed tygodniem przybył do Doliny.

To nasza szansa!

Dodał jeszcze datę i podpisał się Simpleks.

Nie miał koperty – nie widział ani jednej od chwili, gdy opuścił Europę. Zastanawiał się, w co najlepiej byłoby opakować list. Gdy rozglądał się tak dookoła, jego wzrok padł na karton plastykowych pojemniczków z tabletkami, które rozdzielali między chorych. Przyszły z samoprzylepnymi etykietkami, których Jean-Pierre nigdy nie używał, bo nie potrafił pisać po persku. Zwinął swój list w rulonik i włożył go do jednego z pojemniczków.

Jak go teraz oznakować? W pewnym punkcie swej drogi paczuszka trafi do rąk prostego sowieckiego żołnierza. Jean-Pierre wyobraził sobie zalęknionego urzędnika w okularach, siedzącego w chłodnym biurze, albo jeszcze gorzej – przygłupiego osiłka, pełniącego wartę przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Bez wątpienia w armii sowieckiej, tak samo jak we francuskiej, co pamiętał z okresu swojej służby wojskowej, sztuka wymigiwania się od odpowiedzialności była dobrze rozwinięta. Przesyłka musi wyglądać na dostatecznie ważną, by kwalifikowała się do wręczenia wyższemu rangą oficerowi. Nie ma sensu opatrywać jej uwagą Ważne czy KGB ani żadnym innym napisem po francusku, angielsku czy w dari, bo żołnierz może nie znać liter ani łacińskich, ani perskich. Jean-Pierre zaś nie umiał pisać po rosyjsku. Czyż to nie ironia losu, że siedząca na dachu kobieta, którą słyszy w tej chwili, jak śpiewa kołysankę, płynnie mówi po rosyjsku i gdyby chciała, potrafiłaby mu pomóc napisać, co tylko by sobie zażyczył. W końcu wykaligrafował łacińskimi literami Anatolij – KGB, przykleił etykietkę do pojemniczka, a pojemniczek wepchnął do pustego pudełka po lekarstwach, opatrzonego ostrzeżeniem Trucizna! w piętnastu językach oraz trzema międzynarodowymi symbolami, oznaczającymi artykuły trujące. Przewiązał pudełko sznurkiem.

Wrzucił wszystko w pośpiechu z powrotem do torby medycznej, a pozycje, z których korzystał w Astanie, odłożył na półkę. Odsypał garść tabletek diamorfiny i wsypał je sobie do kieszeni koszuli. Na koniec zawinął pudełko z ostrzegawczym napisem Trucizna! w wytarty ręcznik.

– Idę się umyć nad rzekę – zawołał do Jane wyszedłszy przed dom.

– Dobrze.

Przemaszerował szybkim krokiem przez wieś, pozdrawiając skinieniem głowy kilka napotkanych po drodze osób, i ruszył połami. Był pełen optymizmu. Z jego planem wiązały się wszystkie rodzaje ryzyka, ale znów mógł żywić nadzieję na wielki sukces. Obszedł należący do mułły zagon koniczyny i zaczął schodzić szeregiem tarasów. O milę od wioski, na skalnym wybrzuszeniu góry stała samotna, rozwalona przez bombę chatka. Ściemniało się już, kiedy Jean-Pierre ją dojrzał. Podszedł wolno, stąpając ostrożnie po nierównym podłożu i żałując, że nie zabrał latarki. Zatrzymał się przy kupie gruzu, która stanowiła kiedyś ścianę frontową domku. Chciał już wejść, ale smród i ciemności panujące w środku odwiodły go od tego zamiaru.

– Hej! – zawołał.

Tuż przed nim podniosła się z ziemi bezkształtna postać. Zaklął i odskoczył przerażony.

Stał przed nim malang.

Jean-Pierre patrzył w wychudzoną, okoloną wypłowiałą brodą twarz szaleńca.

– Niech Bóg będzie z tobą, święty mężu – pozdrowił go w dari ochłonąwszy.

– I z tobą, doktorze.

A więc trafił na fazę przebłysku jego świadomości. Dobrze.

– Jak twój brzuch?

Mężczyzna wykrzywił twarz w grymasie cierpienia – jak zawsze chciał w ten sposób wyłudzić narkotyk. Jean-Pierre pokazał szaleńcowi garść tabletek diamorfmy, dał mu jedną, a resztę schował z powrotem do kieszeni. Malang połknął natychmiast pigułkę z heroiną.

– Daj jeszcze – poprosił.

– Możesz dostać więcej – powiedział Jean-Pierre. – Dużo więcej. Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Ale musisz coś dla mnie zrobić – dokończył Jean-Pierre.

Malang pokiwał ochoczo głową.

– Musisz pójść do Charikar i oddać to rosyjskiemu żołnierzowi. – Pomimo dłuższej o dzień drogi zdecydował się na Charikar w obawie, iż w Rokha, które było miastem rebelianckim znajdującym się pod czasową okupacją sowiecką, panuje chaos i przesyłka może zaginąć; natomiast Charikar leżał na terytorium trwale opanowanym przez Rosjan. Z dwóch możliwości przekazania paczuszki wybrał wręczenie jej jakiemuś żołnierzowi, rezygnując z usług poczty, gdyż malang mógłby nie poradzić sobie z formalnościami związanymi z zakupieniem znaczka i nadaniem przesyłki.

Spojrzał uważnie w niedomytą twarz mężczyzny. Zwątpił przez chwilę, że ten człowiek jest zdolny do przyswojenia sobie choćby takich prostych instrukcji, ale wyraz strachu, jaki pojawił się na jego twarzy na wspomnienie o rosyjskim żołnierzu, wskazywał, że doskonale wszystko rozumie.

No a czy istnieje jakikolwiek sposób sprawdzenia, czy malang rzeczywiście zrobił, co mu kazano? Przecież on także mógł wyrzucić paczuszkę, a po powrocie przysięgać, że wykonał polecenie, jeśli bowiem jest dostatecznie inteligentny, by zrozumieć, co ma zrobić, może być również zdolny do skłamania, że to zrobił.

Jean-Pierre’owi przyszedł do głowy pewien pomysł.

– I kup mi paczkę rosyjskich papierosów – powiedział.

– Nie ma pieniędzy. – Malang pokazał mu puste ręce.

Jean-Pierre orientował się, że szaleniec nie ma pieniędzy. Dał mu sto afganów.

44
{"b":"101332","o":1}