Литмир - Электронная Библиотека

– Wyruszam z samego rana. Jane pokiwała głową.

– Goniec pójdzie z tobą. Zdążysz wrócić przed zmrokiem.

– Rozumiem. – Jane chciała mieć pewność, że nie będzie miał okazji spotkać się z Anatolijem. Ta ostrożność była zupełnie niepotrzebna – Jean-Pierre nie miał jak zaaranżować takiego spotkania. Poza tym Jane ubezpieczała się przed mniejszym zagrożeniem, a nie dostrzegała większego. Ellis jest ranny. Czyni go to bezbronnym. A to zmienia wszystko. Teraz Jean-Pierre może go zabić.

* * *

Rozmyślając nad tym, nie zmrużył oka przez całą noc. Wyobrażał sobie Ellisa leżącego na materacu pod drzewem figowym, zaciskającego zęby z bólu promieniującego od strzaskanej kości albo bladego i osłabionego z upływu krwi. Ujrzał samego siebie przygotowującego zastrzyk. – To antybiotyk, który zapobiegnie zainfekowaniu rany – wyjaśni, a potem wstrzyknie mu końską dawkę digitaliny, która spowoduje atak serca.

Naturalny atak serca był mało prawdopodobny, ale wcale niewykluczony u trzydziestoczteroletniego mężczyzny, zwłaszcza takiego, który po długim okresie względnie siedzącego trybu życia zdobył się nagle na znaczny wysiłek fizyczny. Tak czy inaczej nie będzie żadnego dochodzenia przyczyny zgonu, żadnej sekcji zwłok i żadnych podejrzeń – na Zachodzie będą przekonani, że Ellis został trafiony podczas akcji i zmarł z odniesionych ran. Tutaj, w Dolinie, każdy zaakceptuje diagnozę Jean-Pierre’a. Wśród miejscowych cieszył się takim samym zaufaniem jak każdy z najbliższych adiutantów Masuda, i było to zupełnie naturalne, w ich mniemaniu bowiem poświęcił dla sprawy tyle samo co każdy z nich. Jedyną wątpiącą osobą byłaby Jane. I co by zrobiła?

Nie był pewien. Jane była groźnym przeciwnikiem, kiedy miała oparcie w Ellisie; w osamotnieniu stawała się nieszkodliwa. Jean-Pierre zdołałby ją może namówić, by pozostali w Dolinie jeszcze przez rok. Mógłby jej obiecać, że nie będzie zdradzał konwojów, a potem znaleźć sposób na odnowienie kontaktu z Anatolijem i po prostu czekać na okazję podania Masuda na widelcu Rosjanom.

O drugiej w nocy nakarmił Chantal z butelki i wrócił do łóżka. Nawet nie próbował zasnąć. Był zbyt pobudzony, zbyt podniecony i zbyt przestraszony. Leżąc tak i czekając na wschód słońca analizował wszystko, co mogłoby mu przeszkodzić. Ellis może, na przykład, nie wyrazić zgody na zastrzyk, on, Jean-Pierre, może źle obliczyć dawkę, rana może być tylko powierzchownym zadrapaniem i Ellis chodzi sobie w najlepsze o własnych siłach. Ellis z Masudem mogli już nawet opuścić Astanę.

Jane dręczyły złe sny. Rzucała się obok niego i przewracała z boku na bok, wymrukując od czasu do czasu niezrozumiałe sylaby. Tylko Chantal spała dobrze. Tuż przed świtem Jean-Pierre wstał, rozpalił ogień i poszedł się umyć nad rzekę. Kiedy wrócił, goniec czekał już na podwórku popijając zaparzoną przez Farę herbatę i zagryzając chlebem pozostałym z wczorajszej kolacji. Jean-Pierre też napił się herbaty, ale na jedzenie nie mógł patrzeć.

Jane karmiła Chantal na dachu chaty. Jean-Pierre wspiął się tam i pocałował obie na pożegnanie. Za każdym razem, kiedy dotykał Jane, przypominało mu się, jak ją zbił, i cały wzdrygał się ze wstydu. Wydawało się, że mu wybaczyła, ale on sobie nie potrafił tego wybaczyć.

Przeprowadził swoją starą kobyłę przez wioskę i dotarłszy z gońcem u boku do rzeki, ruszył brzegiem wraz z jej prądem. Stąd do Astany wiodła droga, a raczej coś, co w Dolinie Pięciu Lwów mogło uchodzić za drogę: szeroki na osiem do dziesięciu stóp i mniej więcej płaski pas usłanej kamieniami ziemi, nadający się dla drewnianych wózków albo wojskowych jeepów, ale nie dla zwyczajnego samochodu, który rozkraczyłby się na nim po kilku minutach. Dolina stanowiła pasmo wąskich, skalistych wąwozów, rozszerzających się co jakiś czas w małe uprawne równiny, długie na milę do dwóch i szerokie na milę, gdzie wieśniacy znojną pracą i za pomocą przemyślnych systemów irygacyjnych wydzierali opornej glebie środki do życia. Droga była wystarczająco dobra, by Jean-Pierre mógł zjeżdżać na oklep na jej odcinkach wiodących w dół stoku. Kobyła była za słaba, by wnieść go na swym grzbiecie pod górę.

Dolina musiała kiedyś stanowić idylliczne miejsce, pomyślał zmierzając na południe w jasnych promieniach porannego słońca. Nawadniana przez Rzekę Pięciu Lwów, bezpieczna za otaczającymi ją wysokimi górami, zorganizowana w myśl starożytnych tradycji i nie niepokojona przez nikogo poza nielicznymi dostawcami masła z Nurystanu i od czasu do czasu przez kramarza z Kabulu, musiała być enklawą średniowiecza. Dwudziesty wiek brał teraz na niej odwet. Prawie każda wioska ucierpiała od bomb – tu zrujnowany młyn wodny, tam łąka zryta lejami, roztrzaskany w drzazgi starożytny akwedukt, kamienny most zredukowany do kilku głazów wystających z wartkiego nurtu. Wpływ tego wszystkiego na ekonomiczne życie Doliny dla takiego bacznego obserwatora jak Jean-Pierre był oczywisty. W tej chacie mieścił się sklepik rzeźnika, ale na drewnianej ławie od frontu nie uświadczyłoby się kawałka mięsa. Ta kępa zielska była kiedyś ogródkiem warzywnym, ale jej właściciel zbiegł do Pakistanu. Tam był sad zasłany opadłymi gnijącymi owocami, które powinno się suszyć na dachu z myślą o zapasach na długą, chłodną zimę. Kobieta i dzieci opiekujące się sadem zginęli, a mężczyzna był w partyzantce. Tamten stos wysuszonego błota i połamanych belek był kiedyś meczetem, ale wieśniacy zdecydowali, że nie będą go odbudowywać, bo prawdopodobnie i tak zbombardowano by go ponownie. Wina za cały ten ogrom strat i zniszczeń spadała na ludzi pokroju Masuda, usiłujących przeciwstawiać się biegowi historii i podstępem szukających poparcia u ciemnych wieśniaków. Po usunięciu Masuda położy się temu wszystkiemu kres.

A Masudem Jean-Pierre będzie się mógł zająć po usunięciu Ellisa.

Gdy koło południa zbliżali się do Astany, naszła go wątpliwość, czy potrafi z zimną krwią wbić tę igłę. Myśl o zabiciu pacjenta była tak groteskowa, że sam nie wiedział, jak zareaguje. Oczywiście widział umierających pacjentów, ale wtedy ubolewał, że nie potrafił ich uratować. A kiedy z igłą w ręku stanie nad bezbronnym Ellisem, czy nie zaczną nim targać wątpliwości jak Makbetem, albo nie ogarnie niezdecydowanie jak Raskolnikowa w „Zbrodni i karze”?

Minęli Sanganę z jej cmentarzem i piaszczystą plażą i podążając dalej drogą znaleźli się za zakrętem rzeki. Przed nimi rozpościerał się spłachetek ziemi uprawnej i skupisko chat, które przycupnęły na stoku wzgórza. Nie minęły dwie minuty, jak od pól nadbiegł jedenastoletni chłopiec i poprowadził ich nie do wioski na wzgórzu, lecz do wielkiego domu na skraju pola.

Jean-Pierre nadal nie odczuwał żadnych wątpliwości, żadnych wahań; był tylko lekko podenerwowany, jak na godzinę przed ważnym egzaminem.

Zdjął z końskiego grzbietu lekarską torbę, oddał lejce chłopcu i wszedł na podwórko wiejskiej chaty.

Siedziało tam w kucki co najmniej dwudziestu zapatrzonych w przestrzeń partyzantów, czekających nie wiadomo na co z właściwą sobie cierpliwością. Masuda wśród nich nie było, ale rozglądając się dookoła Jean-Pierre dostrzegł dwóch jego najbliższych adiutantów. Ellis leżał na kocu w ocienionym kącie podwórka.

Jean-Pierre przykląkł przy nim. Kula najwyraźniej sprawiała Ellisowi ból. Leżał na brzuchu. Twarz miał stężałą i zaciskał zęby. Był blady, a czoło zraszał mu pot. Oddychał chrapliwie.

– Boli, co? – spytał po angielsku Jean-Pierre.

– Cholernie trafnie powiedziane – wycedził Ellis przez zaciśnięte zęby.

Jean-Pierre ściągnął z niego prześcieradło. Partyzanci przecięli mu spodnie i założyli na ranę prowizoryczny opatrunek. Jean-Pierre odwinął bandaże. Zorientował się od razu, że rana nie jest śmiertelna. Ellis bardzo się wykrwawił, a pocisk tkwił wciąż w mięśniu, sprawiając wyraźnie piekielny ból, ale znajdował się dosyć daleko od kości i od głównych naczyń krwionośnych – rana szybko się wygoi.

42
{"b":"101332","o":1}