Литмир - Электронная Библиотека

Podszedł z wyciągniętą ręką prosto do Ellisa.

– Jestem Masud.

– Ellis Thaler. – Ellis potrząsnął jego ręką.

– Zamierzamy wysadzić ten most – powiedział Masud po francusku.

– Teraz?

– Tak.

Ellis zabrał się do pakowania sprzętu do torby, a Masud obszedł tymczasem grupę partyzantów wymieniając z jednymi uściski dłoni, innych pozdrawiając skinieniem głowy, biorąc paru w objęcia, do każdego odzywając się kilkoma słowami.

Gdy byli już gotowi, ruszyli w dół zbocza luźną gromadą.

Jak domyślał się Ellis, miało to zwiększyć prawdopodobieństwo, że w przypadku dostrzeżenia zostaną wzięci nie za oddział rebelianckiej armii, lecz za grupę wieśniaków. Gdy znaleźli się u stóp wzgórza, przestali być widoczni z drogi, chociaż nadal groziło im dostrzeżenie z przelatującego helikoptera – Ellis zakładał, że ukryją się, kiedy usłyszą warkot silnika. Podążali ścieżką biegnącą wśród uprawnych pól, kierując się ku rzece. Minęli kilka małych chat i zostali dostrzeżeni przez pracujących w polu ludzi, z których jedni ostentacyjnie ich ignorowali, a inni machali rękami i wykrzykiwali pozdrowienia. Dotarłszy do rzeki ruszyli jej brzegiem, wykorzystując do maksimum osłonę, jaką mogły zapewnić głazy i niezbyt wybujała roślinność nad sama wodą. Gdy od mostu dzieliło ich około trzystu jardów, wtoczyła się nań mała kolumna wojskowych ciężarówek. Partyzanci ukryli się czekając, aż turkot pojazdów ścichnie na trakcie do Rokhy. Ellis przypadł do ziemi pod wierzbą obok Masuda.

– Niszcząc most – powiedział Masud – odcinamy im drogę zaopatrzenia do Rokhy.

Gdy ciężarówki przejechały, odczekali jeszcze kilka minut, po czym pokonali resztę drogi dzielącej ich od mostu i niewidoczni z drogi zbili się pod nim w gromadkę.

W swym środkowym punkcie most wznosił się na dwadzieścia stóp ponad poziom wody, której głębokość w tym miejscu nie przekraczała chyba dziesięciu stóp. Ellis przekonał się, że jest to prosta konstrukcja podłużnicowa – dwie długie stalowe belki, sięgające od brzegu do brzegu i nie podpierane na swej długości żadnym pośrednim wspornikiem, na których ułożono jezdnię z płaskich betonowych płyt. Beton stanowił obciążenie statyczne, przejmowane w całości przez belki. Zerwać je, a most runie.

Ellis przystąpił do przy gotowań. Dysponował TNT w postaci jednofuntowych, żółtych laseczek. Sporządził wiązkę składającą się z dziesięciu lasek oklejonych taśmą. Materiału wybuchowego starczyło akurat na jeszcze trzy takie wiązki. Stosował TNT, bo można go było najczęściej spotkać w bombach, pociskach artyleryjskich, minach i w granatach ręcznych, a większość materiałów wybuchowych partyzanci pozyskiwali z sowieckich niewypałów. Na ich potrzeby bardziej nadawałby się plastyk, gdyż można go było upychać w dziury, owijać wokół metalowych dźwigarów i w ogóle formować w dowolny kształt – zmuszeni byli jednak pracować z takim materiałem, jaki byli w stanie znaleźć albo ukraść. Od czasu do czasu udawało im się zdobyć trochę plastyku od sowieckich saperów w zamian za uprawianą w Dolinie marihuanę, ale wymagająca udziału pośredników z regularnej armii afgańskiej transakcja była ryzykowna, a wielkość dostaw ograniczona. Ellis dowiedział się tego wszystkiego od agenta CIA, rezydującego w Peszawarze, i informacja okazała się rzetelna.

Na podłużnice mostu zastosowano dwie stalowe belki dwuteownikowe, ułożone w odległości ośmiu stóp od siebie.

– Niech mi któryś znajdzie kij tej długości – powiedział Ellis, pokazując odległość dzielącą podłużnice. Jeden z partyzantów podbiegł do młodego drzewka rosnącego nad brzegiem rzeki i wyrwał je z korzeniami. – Potrzeba mi jeszcze jednego tej samej długości – powiedział Ellis.

Położył wiązkę TNT na dolnym występie jednego z dwuteowników i poprosił pierwszego z brzegu partyzanta, żeby ją tam przytrzymał. Drugą wiązkę umieścił naprzeciwko, na drugim dwuteowniku; następnie między oba ładunki wcisnął drzewko, które rozpierając się unieruchomiło je.

Przebrnął rzekę w bród i zrobił dokładnie to samo z drugiego końca mostu. Objaśniał wszystkie swe czynności posługując się mieszaniną dari, francuskiego i angielskiego, obserwującym go partyzantom pozostawiając zmartwienie, jak wyłapać z tego wszystkiego jak najwięcej – i tak najważniejsze, żeby zobaczyli, jak się to robi i jaki jest tego skutek. Zainstalował przystosowany do detonowania silnych ładunków burzących lont primacord, palący się z szybkością 21 stóp na sekundę, i połączył cztery wiązki tak, by eksplodowały równocześnie, Następnie sporządził lont podwójny składając odcinek primacordu na pół i skręcając ze sobą obie części. Wyjaśnił Masudowi po francusku, że dzięki temu płomień biegnie lontem do TNT z dwóch stron i w przypadku przerwania jednej z nitek bomba i tak wybucha. Zalecił stosowanie tej metody jako rutynowego środka bezpieczeństwa.

Czerpał z tej pracy dziwne zadowolenie. W wykonywanych mechanicznie czynnościach i beznamiętnym wyliczaniu ciężaru ładunku było coś kojącego. No i teraz, kiedy Masud w końcu się ujawnił, mógł wreszcie podjąć swoją misję.

Przeciągnął primacord po dnie, gdzie był mniej widoczny – pod wodą będzie się palił równie dobrze, jak na powietrzu – i wyprowadził na brzeg sam jego koniec. Przyczepił do niego spłonkę, a do niej czterominutowy odcinek zwykłego wolnopalnego lontu.

– Gotowi? – zwrócił się do Masuda.

– Tak – powiedział Masud. Ellis podpalił lont.

Oddalili się szybko brzegiem w górę rzeki. Odczuwał tajoną chłopięcą radość na myśl o potwornym wybuchu, jaki zaraz za jego sprawą nastąpi. Pozostali również wyglądali na podnieconych i ciekaw był, czy skrywa swój entuzjazm tak samo źle jak oni. Gdy tak popatrywał po towarzyszących mu partyzantach, zauważył, że twarze ich zmieniły się raptownie. Pojawiła się na nich czujność jak u ptaków, które nasłuchują szmeru robaków w ziemi; on też to usłyszał – odległy chrzęst gąsienic czołgów.

Z miejsca, gdzie się znajdowali, nie było widać drogi, ale jeden z partyzantów wspiął się zwinnie na drzewo.

– Dwa – zameldował. Masud ujął Ellisa pod ramię.

– Czy możesz wysadzić most, kiedy te czołgi znajdą się na nim? – spytał. O, cholera, pomyślał Ellis – ale wymagania.

– Nie nią sprawy – odparł zuchowato.

Masud skinął głową, uśmiechając się nieznacznie.

– Świetnie.

Ellis wdrapał się na drzewo, na którym siedział partyzant, i spojrzał ponad polami na drogę. Wąskim, brukowanym kamieniami traktem z Kabulu pełzły ciężko dwa czarne czołgi. Była to pełna emocji chwila – po raz pierwszy stawał oko w oko z nieprzyjacielem. Uzbrojony w potężne działa, skryty za pancernymi płytami, wydawał się niedosięgły, zwłaszcza w zestawieniu z obszarpanymi partyzantami i ich strzelbami; mimo to Dolina zasłana była wrakami czołgów, które partyzanci zniszczyli minami własnej produkcji, celnie rzuconymi granatami i kradzionymi rakietami.

Czołgom nie towarzyszyły żadne inne pojazdy. Nie był to zatem patrol ani oddział szturmowy; czołgi odstawiano pewnie do Rokha po naprawie przeprowadzonej w Bagram lub też przybyły dopiero transportem ze Związku Radzieckiego.

Zaczął obliczać.

Czołgi poruszały się z prędkością około dziesięciu mil na godzinę, dotrą więc do mostu za półtorej minuty. Lont pali się już prawie od minuty. Pozostały jeszcze co najmniej trzy minuty, zanim płomień dotrze do spłonki. Jeśli tak to zostawi, czołgi zdążą przejechać przez most i zanim nastąpi wybuch, znajdą się w bezpiecznej od niego odległości.

Zeskoczył z drzewa i puścił się biegiem myśląc – ile to już, u diabła, lat, kiedy ostatni raz znajdowałem się w strefie działań wojennych?

Usłyszał za sobą tupot nóg i obejrzał się. Tuż za nim biegł Ali, szczerząc w uśmiechu straszne zęby, a po piętach deptało mu jeszcze dwóch mężczyzn. Reszta ukryła się na brzegu rzeki.

W chwilę później dopadł do mostu i, przyklękając na jedno kolano nad wolnopalnym lontem, zsunął z ramienia torbę. Rozpinając torbę i grzebiąc w niej w poszukiwaniu noża, nie zaprzestawał obliczeń. Czołgi znajdują się teraz o minutę drogi od mostu, myślał. Lont detonujący płonie z szybkością jednej stopy na jakieś trzydzieści do czterdziestu pięciu sekund. Czy ten, który zastosował, należy do wolno-, średnio-, czy szybkopalnych? O ile dobrze pamiętał, to chyba jednak do szybkopalnych. Powiedzmy zatem, że stopa na trzydzieści sekund. W ciągu trzydziestu sekund zdąży odbiec na około stu pięćdziesięciu jardów – odległość właściwie bezpieczna, ale na styk.

39
{"b":"101332","o":1}