Zadrżała mimo panującego upału. Te rozważania o zabijaniu były groteskowe. Kiedy dwoje ludzi odnajduje w swych ciałach tyle rozkoszy co my, pomyślała, jak jedno drugiemu może zadawać gwałt?
Gdy zbliżała się do wioski, do jej uszu dobiegły pojedyncze, głośne wystrzały oznaczające afgańskie święto. Skierowała się do meczetu – wszystko odbywało się pod meczetem. Konwój zatrzymał się na dziedzińcu. Mężczyzn, konie i bagaże otaczały roześmiane kobiety i piszcząca dzieciarnia. Jane przystanęła na skraju ciżby i patrzyła. Warto było, pomyślała. Warto było się martwić i bać i warto było podpuścić Mohammeda w ten niegodny sposób, żeby to zobaczyć – zdrowych i całych mężczyzn, znowu połączonych z żonami, matkami, synami i córkami. To co teraz nastąpiło, było chyba największym szokiem w jej życiu.
Tam, w tłumie, pośród czapek i turbanów pojawiła się głowa o falującej blond czuprynie. W pierwszej chwili nie rozpoznała jej, mimo że ten widok poruszył czułe struny w jej sercu. Potem głowa oddzieliła się od tłumu i pod niesamowicie bujną blond brodą zobaczyła twarz Ellisa Thalera.
Pod Jane ugięły się nagle nogi. Ellis? Tutaj? To niemożliwe.
Szedł w jej stronę. Miał na sobie obszerny, pidżamowaty afgański strój i brudny koc, narzucony na szerokie ramiona. Te trochę twarzy widoczne nad brodą było opalone na brąz, co jeszcze bardziej podkreślało niesamowity błękit jego chabrowych oczu.
Jane oniemiała.
Ellis stanął przed nią z poważną twarzą.
– Cześć, Jane.
Uświadomiła sobie, że już go nie nienawidzi. Jeszcze przed miesiącem sklęłaby go za to, że ją oszukiwał i szpiegował jej przyjaciół, teraz jednak gniew gdzieś się ulotnił. Nigdy go już nie polubi, ale potrafi tolerować.
I przyjemnie było po raz pierwszy od ponad roku usłyszeć, jak ktoś mówi po angielsku.
– Ellis – bąknęła niepewnie. – Co ty tu, na miłość boską, robisz?
– To samo co ty – odparł.
Co to miało znaczyć? Że szpieguje? Nie, Ellis nie wie, kim jest Jean-Pierre. Dostrzegł zmieszanie na twarzy Jane i wyjaśnił:
– To znaczy, przyjechałem, żeby pomagać rebeliantom.
Czy odkryje działalność Jean-Pierre’a? Jane zaniepokoiła się nagle o męża. Ellis mógłby go zabić…
– Czyje to dziecko? – spytał Ellis.
– Moje. I Jean-Pierre’a. Ma na imię Chantal. – Zauważyła, że Ellis nagle bardzo posmutniał. Domyśliła się, że miał nadzieję zastać ją nieszczęśliwą w małżeństwie z Jean-Pierre’em. O Boże, on mnie chyba nadal kocha, pomyślała. Podjęła próbę zmiany tematu. – Ale w jaki sposób będziesz pomagał rebeliantom?
Zważył w ręku swoją torbę. Był to wielki, kiełbaskowaty w kształcie tobół z brezentu z kolorze khaki, podobny do staromodnych wojskowych worków.
– Będę ich uczył wysadzania dróg i mostów – wyjaśnił. – Tak więc, jak widzisz, w tej wojnie jestem po tej samej stronie co ty.
Ale nie po tej samej co Jean-Pierre, pomyślała. I co teraz będzie? Afgańczycy ani przez chwilę nie podejrzewali Jean-Pierre’a, ale Ellis był fachowcem w wykrywaniu wrogiej działalności. Wcześniej czy później zorientuje się w sytuacji.
– Jak długo zamierzasz tu pozostać? – spytała. Jeśli nie będzie to długi pobyt, nie zdąży może powziąć podejrzeń.
– Przez lato – odparł nie precyzując okresu.
Może nie będzie się zbyt często stykał z Jean-Pierre’em.
– Gdzie będziesz mieszkał? – spytała.
– W tej wiosce.
– Och.
Wyłowił w jej głosie niezadowolenie i uśmiechnął się z przymusem.
– Chyba nie powinienem się spodziewać, że będziesz uszczęśliwiona moim widokiem…
Jane wybiegła myślami w przyszłość. Gdyby zdołała skłonić
Jean-Pierre’a do zaprzestania działalności, nic by mu już nie groziło. Nagle poczuła się zdolna do konfrontacji z mężem. Skąd ta zmiana? – zdumiała się. Bo już się go nie boję.
A dlaczego się go nie boję? Bo jest tu Ellis.
Nie zdawałam sobie sprawy, że boję się własnego męża.
– Wprost przeciwnie – odezwała się do Ellisa myśląc: ależ ze mnie bryła lodu! – Jestem szczęśliwa, że tu jesteś.
Zapadło milczenie. Ellis wyraźnie nie wiedział, jak rozumieć reakcję Jane. Po chwili powiedział:
– Hmmm, gdzieś w tym zoo mam mnóstwo materiałów wybuchowych i podobnego chłamu. Lepiej się tym zajmę.
Jane skinęła głową.
– Okay.
Ellis odwrócił się i wmieszał w tłum. Jane z uczuciem oszołomienia wyszła wolnym krokiem z dziedzińca meczetu. Ellis jest tu, w Dolinie Pięciu Lwów, i najwyraźniej nadal ją kocha.
Gdy zbliżyła się do chaty sklepikarza, z drzwi wyszedł Jean-Pierre.
Wstąpił tam po drodze do meczetu prawdopodobnie po to, żeby zostawić torbę lekarską. Jane nic bardzo wiedziała, co mu powiedzieć.
– Z konwojem przybył ktoś, kogo znasz – zaczęła.
– Europejczyk?
– Tak.
– Co ty powiesz? Kto?
– Idź i zobacz. Zdziwisz się.
Odszedł pośpiesznie. Jane weszła do chaty. Jak Jean-Pierre zareaguje na widok Ellisa – zastanawiała się. Tak, będzie chciał powiadomić o jego pojawieniu się Rosjan. A Rosjanie będą chcieli zabić Ellisa.
Ta myśl rozzłościła ją.
– Dosyć tego zabijania! – powiedziała na głos. – Nie dopuszczę do tego! – Chantal rozpłakała się na dźwięk jej głosu. Jane wzięła ją na ręce i mała uspokoiła się.
Jak mam teraz postąpić? – myślała Jane.
Muszę mu uniemożliwić dalsze kontakty z Rosjanami. Ale jak?
Nie może się spotykać ze swoim łącznikiem tutaj, w wiosce. A więc wystarczy, żebym go tu przytrzymała.
Powiem mu: musisz obiecać, że nie będziesz oddalał się z wioski. Jeśli tego nie zrobisz, powiem Ellisowi, że jesteś szpiegiem, a on już zadba o to, żebyś nie wychylił nosa poza opłotki.
Przypuśćmy teraz, że Jean-Pierre składa takie przyrzeczenie, a potem je łamie?
No cóż, odkryłabym, że wyszedł z wioski, wiedziałabym, że udał się na spotkanie z łącznikiem i mogłabym ostrzec Ellisa.
Czy on nie ma czasem jakiegoś innego sposobu kontaktowania się z Rosjanami?
Musi mieć taki, na wypadek sytuacji awaryjnej.
Ale tutaj nie ma telefonów, nie ma poczty, nie ma posłańców, nie ma gołębi pocztowych…
Musi mieć radio.
Jeśli ma radio, to nie ma mowy, żebym zdołała go powstrzymać.
Im więcej się nad tym zastanawiała, tym bardziej dochodziła do przekonania, że Jean-Pierre ma radio. Musiał się przecież jakoś umawiać na te spotkania w kamiennych chatach. Teoretycznie mogli sobie ustalić harmonogram spotkań jeszcze przed wyjazdem z Paryża, ale w praktyce było to niemal niemożliwe – co by się stało, gdyby nie mógł się stawić w umówionym terminie albo gdyby się spóźnił, lub też gdyby musiał spotkać się z łącznikiem w nagłej sprawie?
Musi mieć radio.
Co robić, jeśli je ma? Zabrać mu je.
Włożyła Chantal z powrotem do kołyski i rozejrzała się po domu. Weszła do izby frontowej. Na znajdującej się tam wykładanej kafelkami ladzie, pośrodku dawnego pomieszczenia sklepowego stała torba lekarska Jean-Pierre’a.
To było wymarzone miejsce na schowek. Nikomu poza Jane nie wolno było otwierać tej torby, a ona nigdy nie miała powodu, by to robić.
Odpięła zatrzask i jedną po drugiej zaczęła wyjmować znajdujące się w niej rzeczy.
Radia tam nie było.
To nie będzie wcale takie proste.
Musi je mieć, pomyślała, i ja muszę je znaleźć – jeśli mi się nie uda, to albo
Ellis zabije jego, albo on Ellisa. Postanowiła przeszukać cały dom.
Przejrzała zapasy leków i sprzętu medycznego na półkach sklepikarza, zaglądając do wszystkich odpieczętowanych pudeł i paczek; śpieszyła się w obawie, że Jean-Pierre wróci, zanim ona zdąży skończyć. Nie znalazła nic.
Przeszła do sypialni. Przetrząsnęła jego ubrania, a potem zimową pościel, rzuconą na stos w kącie izby. Nic. Wbiegła do izby gościnnej i rozejrzała się gorączkowo za miejscami nadającymi się na schowek. Skrzynia z mapami! Otworzyła ją. Były tam same mapy. Zatrzasnęła z hukiem wieko. Chantal drgnęła niespokojnie, ale nie zaczęła płakać, chociaż zbliżała się już pora karmienia. Grzeczny z ciebie dzidziuś, pomyślała Jane – dzięki Bogu! Zajrzała za kredens i uniosła kobierzec sprawdzając, czy nie ma pod nim dziury w podłodze.