– Ach!
Wziął to za znak, że miałam wizję, nie sen, pomyślała Jane.
– Nie mogłam zrozumieć, co mówi – kontynuowała – chociaż wsłuchiwałam się tak pilnie, jak tylko potrafię. Wydaje mi się, że mówił w narzeczu pashto.
Mohammed wytrzeszczył oczy.
– Posłaniec z terytorium Pusztunów…
– Potem ujrzałam Ismaela Gula, syna Rabii, ojca Fary, jak stoi za tym gołębiem. – Położyła dłoń na ramieniu Mohammeda i spojrzała mu w oczy myśląc: mogę cię włączyć jak elektryczną lampę nieszczęsny, ciemny człowieku. – W jego sercu tkwił nóż, a on płakał krwawymi łzami. Wskazywał na rękojeść noża, jakby prosił, żebym wyciągnęła mu go z piersi. Ta rękojeść była wysadzana drogimi kamieniami. – Gdzieś w głębi ducha myślała: skąd mi przychodzą do głowy takie bzdury? – Wstałam z łóżka i podeszłam do niego. Bałam się, ale musiałam ratować jego życie. I kiedy wyciągnęłam rękę, aby pochwycić za nóż…
– Co się stało?
– Znikł. Chyba się obudziłam.
Mohammed zamknął szeroko rozdziawione usta, przybrał z powrotem poważny wyraz twarzy i zmarszczył z namaszczeniem czoło, jak gdyby zastanawiał się usilnie nad znaczeniem snu. Teraz pora, pomyślała Jane, żeby mu trochę pomóc w interpretacji.
– Może to zwyczajne brednie – powiedziała układając twarz w minę małej dziewczynki gotowej przyjąć bez zastrzeżeń jego trzeźwy, męski osąd. – Dlatego proszę cię, żebyś zrobił to dla mnie, dla osoby, która ocaliła życie twemu synowi; żebym odzyskała spokój ducha.
Natychmiast przyjął wyniosłą postawę.
– Długu honorowego nie trzeba przypominać.
– Czy to znaczy, że spełnisz moją prośbę? Odpowiedział pytaniem.
– Jakimi drogimi kamieniami była wysadzana rękojeść noża?
O Boże, pomyślała, co tu odpowiedzieć? Na usta cisnęło jej się „szmaragdy”, ale te związane były z Doliną Pięciu Lwów, mogły więc podsuwać domysł, że Ismael zostanie zamordowany przez zdrajcę w Dolinie.
– Rubiny – powiedziała. Pokiwał powoli głową.
– Czy Ismael nie przemówił do ciebie?
– Miałam wrażenie, że usiłuje mówić, ale nie może.
Znowu pokiwał głową, a Jane pomyślała: – no dalej, zdecyduj się, do cholery. W końcu odezwał się:
– Omen jest jasny. Trzeba zmienić trasę konwoju. Dzięki ci za to, Boże.
– Tak mi ulżyło – powiedziała szczerze. – Nie wiedziałam, co robić. Teraz mogę być pewna, że Ahmed ocaleje. – Zastanawiała się gorączkowo, co by tu zrobić, żeby przygwoździć Mohammeda i uniemożliwić mu zmianę decyzji. Nie mogła zażądać od niego przysięgi. Przyszło jej do głowy, żeby uścisnąć mu rękę.
W końcu zdecydowała się przypieczętować umowę jeszcze starszym gestem: nachyliła się i szybko, ale czule pocałowała go w usta, nie dając mu szansy ani na unik, ani na odwzajemnienie. – Dziękuję! – powiedziała. – Wiem, że należysz do ludzi, którzy dotrzymują raz danego słowa. – Wstała, odwróciła się i pobiegła w kierunku jaskiń, pozostawiając go tak jak siedział, chyba trochę oszołomionego. Dotarłszy do szczytu wzniesienia przystanęła i obejrzała się. Mohammed był już spory kawałek od zburzonego przez bombę domu i z wysoko uniesioną głową schodził wydłużonym krokiem ze wzgórza wymachując zamaszyście rękami. Ten pocałunek naładował go sporą dawką energii, pomyślała Jane. Powinnam się wstydzić. Zagrałam na jego zacofaniu, próżności i męskości. Jako feministka nie powinnam wykorzystywać jego przekonań – kobieta oddana, kobieta pokorna, kobieta zalotna – by nim manipulować. Ale odniosło skutek. Udało się!
Ruszyła dalej. Teraz musi rozmówić się z Jean-Pierre’em. Będzie w domu gdzieś o zmierzchu: wyruszy w drogę powrotną tak samo jak Mohammed, dopiero po południu, kiedy słońce już tak nie przygrzewa. Czuła, że z Jean-Pierre’em sprawa będzie prostsza niż z Mohammedem. Po pierwsze, z Jean-Pierre’em może rozmawiać beż owijania w bawełnę. Po drugie, Jean-Pierre jest w opałach.
Dotarła do jaskiń. W małym obozowisku panowała napięta atmosfera. Na niebie pojawił się dywizjon sowieckich odrzutowców. Kto żyw przerywał pracę i z niepokojem obserwował samoloty, chociaż leciały za wysoko i były zbyt daleko, by obawiać się z ich strony bombardowania. Gdy znikły, chłopcy rozpostarli ręce na podobieństwo skrzydeł i zaczęli biegać po polanie naśladując ryk odrzutowych silników. Kogo bombardują w swoich wyimaginowanych rajdach, pomyślała Jane.
Weszła do swojej pieczary, sprawdziła, czy Chantal ma sucho, uśmiechnęła się do Fary i wzięła dziennik. Ona i Jean-Pierre dokonywali do niego wpisów niemal codziennie. Była to przede wszystkim kronika działalności medycznej i zabierze ją ze sobą do Europy jako materiał pomocniczy dla tych, którzy przyjadą do Afganistanu na ich miejsce. Zachęcano ich do zapisywania w niej również osobistych odczuć i problemów, by następcy wiedzieli z góry, czego mogą się spodziewać, i Jane prowadziła dosyć szczegółowe notatki ze swej ciąży i porodu; zapis jej życia emocjonalnego był jednak ściśle ocenzurowany.
Usiadła, oparła się plecami o ścianę jaskini i położywszy sobie notatnik na kolanach opisała historię osiemnastoletniego chłopca, który zmarł w wyniku szoku alergicznego. Zrobiło się jej smutno, ale do przygnębienia było jeszcze daleko. Zdrowa reakcja, pomyślała.
Dopisała kilka zwięzłych relacji z pomniejszych przypadków, z jakimi zetknęła się dzisiaj, a potem machinalnie przekartkowała zeszyt wstecz. Wpisy dokonywane niedbałym, pająkowatym pismem Jean-Pierre’a odznaczały się maksymalną skrótowością i podawały jedynie objawy, diagnozy, sposób leczenia i rezultaty: Robaki pisał, albo Malaria; a dalej Wyleczony albo Bez zmian, albo czasami Zmarł. Jane miała tendencje do pisania całymi zdaniami, na przykład: Dziś rano czuła się lepiej albo Matka ma gruźlicę. Przeczytała wpisy z wczesnego okresu swej ciąży – obolałe sutki, grubiejące uda i poranne nudności. Z zaskoczeniem odczytała dokonany przez siebie wpis sprzed niemal roku: Boję się Abdullaha.
Zapomniała, że to napisała.
Odłożyła dziennik. Następne godziny spędziły z Farą na sprzątaniu i porządkowaniu jaskiniowego lazaretu; potem przyszła pora na zejście do wioski i przygotowanie się na nocny spoczynek. Przez cały czas, schodząc zboczem góry, a potem krzątając się po chacie sklepikarza, Jane zastanawiała się, jak rozmówi się z Jean-Pierre’em. Wiedziała, co zrobi – postanowiła, że wyciągnie go na spacer
– ale nie była pewna, co mu powie.
Kiedy kilka minut później wszedł do chaty, jeszcze się nie zdecydowała. Otarła mu kurz z twarzy wilgotnym ręcznikiem i przyniosła zielonej herbaty w chińskiej filiżance. Wiedziała, że jest raczej rozleniwiające zmęczony niż wyczerpany
– potrafił przebywać piechotą większe odległości. Usiadła, żeby dotrzymać mu towarzystwa przy herbacie, ale starała się na niego nie patrzeć. Okłamałeś mnie, myślała.
– Chodźmy się przejść – zaproponowała jak dawniej, kiedy trochę odetchnął.
– Dokąd chcesz iść? – spytał trochę zaskoczony.
– Donikąd. Pamiętasz, jak zeszłego lata spacerowaliśmy sobie bez celu, rozkoszując się wieczornym chłodem?
Uśmiechnął się.
– Tak, pamiętam. – Kochała go, kiedy tak się uśmiechał. – Zabierzemy
Chantal? – zapytał.
– Nie. – Jane wolała, żeby nic nie rozpraszało jej uwagi. – Fara z nią zostanie.
– No dobrze – przystał lekko otumaniony.
Jane poleciła Farze przygotowanie dla nich wieczornego posiłku – herbaty, chleba i jogurtu – i wyszli z Jean-Pierre’em z chaty. Zmierzchało już, a wieczorne powietrze było łagodne i aromatyczne. Była to w lecie najprzyjemniejsza pora dnia. Gdy szli polami ku rzece, przypomniała sobie, co odczuwała na tej samej ścieżce zeszłego lata: niepokój, dezorientację, podniecenie i determinację. Dumna była, że tak dobrze sobie poradziła, ale i zadowolona, że przygoda dobiega końca.
W miarę jak zbliżał się moment konfrontacji, czuła się coraz bardziej spięta, chociaż bez przerwy wmawiała sobie, że nie ma nic do ukrycia, nie musi się niczego wstydzić i niczego obawiać. Przebrnęli rzekę w bród w miejscu, gdzie rozlewała się szeroko na skalnej płycie, a potem wspięli stromą, krętą ścieżką na szczyt urwiska, wznoszącego się na drugim brzegu. Tam przysiedli na ziemi z nogami zwieszonymi nad przepaścią. Sto stóp pod nimi rwała Rzeka Pięciu Lwów, przeciskając się między głazami i pieniąc ze złością na progach. Jane patrzyła na Dolinę. Widziała ziemie uprawne pocięte kanałami irygacyjnymi i ścianami kamiennych tarasów. Jasne, zielonozłote kolory dojrzewających zbóż upodabniały te pola do kawałków barwnego szkła z rozbitej zabawki. Tu i ówdzie ten sielski krajobraz szpeciły wyrządzone przez bomby zniszczenia – zburzone mury, zablokowane kanały, kratery gliny pośród falujących łanów. Pojawiająca się gdzieniegdzie okrągła czapka albo ciemny turban świadczyły, że niektórzy mężczyźni, korzystając z okazji, że Rosjanie wprowadzili swoje odrzutowce na noc do hangarów i odczepili od nich bomby, wyszli już do pracy przy zbiorze plonów. Okutane głowy lub drobniejsze postacie należały do kobiet i starszych dzieci, pomagających w polu do zapadnięcia ciemności. Po drugiej stronie Doliny ziemie uprawne usiłowały wspiąć się pod dolne partie góry, ale szybko ustępowały miejsca skalistym nieużytkom. Ze skupiska chat po lewej unosiły się w niebo dymy kilku palenisk, proste jak narysowane ołówkiem, dopóki nie rozproszył ich w górze lekki wietrzyk. Ten sam wietrzyk przynosił nierozróżnialne strzępy rozmów kobiet kąpiących się w górze rzeki, za zakrętem. Głosy miały przytłumione i nie było słychać serdecznego śmiechu pogrążonej w żałobie Zahary. A wszystko przez