– Od kogo? – spytała ostro Jane.
Jean-Pierre przybrał postawę obronną, ale stanowczą.
– Od Mohammeda Khana.
– Ale nie mówił chyba w swoim imieniu?
– Może nie.
– Co powiedział?
– Że uczysz kobiety z wioski, jak nie zachodzić w ciążę.
Jane westchnęła. Denerwowała ją nie tylko głupota męskiej połowy wioski, ale także przychylne nastawienie Jean-Pierre’a do męskich skarg. Pragnęła, by jej bronił, a nie dawał posłuch tym, którzy ją oskarżają.
– Oczywiście, stoi za tym Abdullah Karim – stwierdziła. Żona mułły bywała często nad rzeką i bez wątpienia powtarzała mężowi wszystko, co tam usłyszała.
– Chyba będziesz musiała tego zaprzestać – powiedział Jean-Pierre.
– Zaprzestać czego?
– Doradzania im, jak wystrzegać się ciąży.
To nie był rzetelny obraz tego, czego Jane uczyła kobiety, nie miała jednak zamiaru ani się bronić, ani usprawiedliwiać.
– Dlaczego miałabym tego zaprzestać? – spytała.
– To stwarza niepotrzebne konflikty – wyjaśnił Jean-Pierre z cierpliwością, która doprowadzała Jane do pasji. – Jeśli ciężko obrazimy mułłę, być może będziemy zmuszeni wyjechać z Afganistanu. A co ważniejsze, może to przysporzyć złej sławy organizacji Médicins pour la Liberté i rebelianci zaczną odmawiać przyjmowania wysyłanych przez nią lekarzy. Widzisz, to jest święta wojna
– zdrowie duchowe jest tu ważniejsze od fizycznego. Mogą zadecydować, że obejdą się bez nas.
Istniały jeszcze inne organizacje wysyłające do Afganistanu młodych przepełnionych ideałami francuskich lekarzy, ale Jane tego nie powiedziała. Zamiast tego oznajmiła stanowczo:
– Po prostu będziemy musieli zaryzykować.
– Czyżby? – powiedział i wyczuła, że wzbiera w nim złość. – A niby dlaczego?
– Bo istnieje właściwie tylko jedna rzecz o nieprzemijającej wartości, jaką możemy ofiarować tym ludziom, a jest nią informacja. To bardzo chwalebne opatrywać im rany i podawać lekarstwa zabijające drobnoustroje, ale zawsze będą cierpieli na brak chirurgów i niedobór leków. Możemy trwale poprawić stan zdrowotny tych ludzi, ucząc ich podstawowych zasad odżywiania się, higieny i dbałości o zdrowie. Lepiej obrazić Abdullaha, niż tego zaprzestać.
– A jednak wolałbym, żebyś nie robiła sobie z tego człowieka wroga.
– On mnie uderzył laską! – krzyknęła z wściekłością Jane. Chantal zaczęła płakać. Jane opanowała się z wysiłkiem. Pokołysała przez chwilę Chantal, po czym dała jej piersi. Czemu Jean-Pierre nie dostrzega tchórzliwości swej postawy? Dlaczego groźba wydalenia z tego zapomnianego przez Boga kraju tak go przeraża? Jane westchnęła. Chantal odwróciła buzię od jej piersi wydając pełne niezadowolenia pomruki. Zanim zaczęli sprzeczkę, do ich uszu doleciała odległa wrzawa.
Jean-Pierre zmarszczył czoło nasłuchując. Po chwili wstał. Na ich podwórku rozległ się męski głos. Jean-Pierre podniósł z podłogi szal i zarzucił go Jane na ramiona. Ściągnęła jego końce na piersi. Był to kompromis – zgodnie z afgańskimi normami nie stanowił dostatecznego okrycia, ale zaparła się, że nie będzie wymykać się z izby, jak człowiek drugiej kategorii, kiedy podczas karmienia do jej domu wchodzi mężczyzna. Oświadczyła, że jeśli ktoś ma coś przeciwko temu, to niech lepiej nie przychodzi do lekarza.
– Wejść – zawołał w narzeczu dari Jean-Pierre.
To był Mohammed Khan. Jane chciała mu już wygarnąć prosto z mostu, co myśli o nim i o reszcie mężczyzn z wioski, ale widząc napięcie na przystojnej twarzy Afgańczyka powstrzymała się. Poza tym nawet na nią nie spojrzał.
– Konwój wpadł w zasadzkę – oznajmił bez wstępów. – Straciliśmy dwudziestu siedmiu ludzi i cały ładunek.
Jane zamknęła oczy wstrząśnięta tą nowiną. Podobnym konwojem przybyła do Doliny Pięciu Lwów i obraz tragedii sam nasunął się jej przed oczy. Zalany księżycową poświatą szereg brązowoskórych mężczyzn i wychudłych koni ciągnący w nierównych odstępach kamienistym szlakiem poprzez wąska, cienistą dolinę; zrywający się w nagłym crescendo warkot helikopterowych wirników; flary, granaty, ogień z broni maszynowej; panika wśród mężczyzn usiłujących szukać schronienia na nagim zboczu; beznadziejne strzały oddawane do niewrażliwych na nie helikopterów; a w końcu jęki rannych i krzyki umierających.
Nagle przypomniała się jej Zahara – w konwoju był jej mąż.
– Co… co z Ahmedem Gulem?
– Wrócił.
– Och, dzięki Bogu – odetchnęła Jane.
– Ale jest ranny.
– Czy zginął ktoś z naszej wioski?
– Nikt. Banda miała szczęście. Mój brat Matullah wyszedł z tego cało. Tak samo Alishan Karim, brat mułły. Jest jeszcze trzech ocalałych – dwaj z nich są ranni.
– Zaraz tam będę – powiedział Jean-Pierre. Przeszedł do frontowej izby domu, izby, w której kiedyś mieścił się sklep, potem lazaret. Teraz służyła za magazyn na medykamenty.
Jane włożyła Chantal do prowizorycznej kołyski stojącej w kącie izby i pośpiesznie doprowadziła się do porządku. Jean-Pierre będzie prawdopodobnie potrzebował jej pomocy, a jeśli nie, to może Zaharze przyda się trochę współczucia.
– Nasze zapasy amunicji są na wyczerpaniu – powiedział Mohammed.
Jane nie zmartwiło to zbytnio. Wojna wzbudzała w niej obrzydzenie i nie uroniłaby ani jednej łzy, gdyby siła wyższa zmusiła rebeliantów do zaprzestania na jakiś czas zabijania biednych, nieszczęsnych, tęskniących za domem siedemnastoletnich sowieckich żołnierzyków.
– W tym roku straciliśmy już cztery konwoje – ciągnął Mohammed. – Przeszły tylko trzy.
– W jaki sposób Rosjanie je wytropili? – spytała Jane.
– Musieli wzmóc obserwację przełęczy z nisko lecących helikopterów – rzucił z sąsiedniej izby Jean-Pierre, który słyszał wszystko przez otwarte drzwi
– a może korzystają także z fotografii satelitarnych. Mohammed pokręcił głową.
– Nie, to Pusztuni nas zdradzili.
Jane pomyślała sobie, że to całkiem możliwe. W wioskach, przez które przechodziły konwoje, uważano czasem, że ściągają one sowieckie naloty i nie było wykluczone, że niektórzy wieśniacy kupują sobie bezpieczeństwo informując Rosjan o trasie danego konwoju – chociaż Jane nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, jak przekazują te informacje Rosjanom.
Przypomniała sobie, czego się spodziewała w ładunku przewożonym przez zaatakowany konwój. Prosiła o więcej antybiotyków, trochę igieł jednorazowego użytku i mnóstwo sterylnych opatrunków. Jean-Pierre wypisał długą listę lekarstw. Organizacja Médicins pour la Liberté miała swojego przedstawiciela w Peszawarze, mieście w północno-zachodniej części Pakistanu, w którym partyzanci zaopatrywali się w broń. Podstawowym asortymentem środków farmaceutycznych dysponował na miejscu, ale niektóre leki musiał czasem sprowadzać drogą lotniczą z zachodniej Europy. Cóż za strata czasu. Realizacja takiego zamówienia mogła potrwać nawet kilka miesięcy. Z punktu widzenia Jane była to strata o wiele większa niż brak amunicji.
Wrócił Jean-Pierre ze swoją torbą. Wyszli w trójkę na podwórko. Było ciemno. Jane zatrzymała się jeszcze na chwilę, żeby przypomnieć Farze o konieczności przewinięcia Chantal, po czym pobiegła za Jean-Pierre’em i Mohammedem.
Dogoniła ich przed meczetem. Nie była to imponująca budowla. Nie miała w sobie nic z przepięknych barw ani wyszukanych ornamentów, kuszących z kart popularnych przewodników po sztuce islamu. Była to konstrukcja bez ścian, której strop stanowiła podparta kamiennymi kolumnami mata, i w odczuciu Jane przypominała wiatę na przystanku autobusowym, a może werandę zrujnowanego kolonialnego dworku. Wieśniacy nie traktowali tego miejsca z przesadną czcią. Modlili się tutaj, ale wykorzystywali je również w charakterze sali zgromadzeń, hali targowej, szkolnej klasy i domu gościnnego. A dziś wieczorem urządzono tu szpital.
Przypominający werandę budynek meczetu oświetlały naftowe lampy, wiszące na hakach wbitych w kamienne kolumny. Wieśniacy zgromadzili się tłumnie na lewo od sklepionego wejścia. Zachowywali się spokojnie. Kilka kobiet szlochało cicho i słychać było głosy dwóch mężczyzn, z których jeden zadawał pytania, a drugi na nie odpowiadał. Tłum rozstąpił się przepuszczając Jean-Pierre’a, Mohammeda i Jane.