Mieli cały dzień na przemyślenie tych informacji i Dickstein spodziewał się pytań. Istotnie, Lewi Abas, niski, masywny mężczyzna – “o sylwetce i urodzie czołgu”, jak mawiał Feinberg – spytał Dicksteina:
– Nie powiedziałeś, skąd masz pewność, że “Coparelli” nawali we właściwym momencie.
– Prawda – Dickstein wypił łyk kawy. – Znacie Dietera Kocha z wywiadu marynarki?
Feinberg go znał.
– Jest mechanikiem na “Coparellim”.
Abas skinął głową.
– I stąd pewność, że zdołamy naprawić statek. Wiemy, co nawali.
– Właśnie.
Abas mówił dalej:
– Zamalujemy nazwę “Coparelli”, przechrzcimy statek na “Stromberga”, zamienimy dziennik okrętowy, poślemy starego “Stromberga” na dno i z ładunkiem pożeglujemy “Coparellim” – czyli obecnie “Strombergiem” – do Hajfy. Ale czemu by nie dokonać przeładunku na morzu? Mamy dźwigi.
– Taki miałem na początku zamiar – powiedział Dickstein. – Ale to za ryzykowne. Nie ma gwarancji, że się uda, szczególnie przy złej pogodzie.
– No, jeżeli pogoda się utrzyma, można to jeszcze zrobić.
– Tak, ale teraz, kiedy mamy oba bliźniacze statki, łatwiej zmienić nazwy niż ładunek.
– Pogoda i tak się nie utrzyma – oświadczył złowróżbnie Isz.
Czwartym mężczyzną przy stole był Porusz, ostrzyżony na jeża młodzieniec z klatką piersiową jak beczułka piwa. Tak się składało, że był szwagrem Abasa.
– Jak to ma być takie łatwe, to po co nas tu tylu twardzieli? – zapytał.
– Przygotowując to uganiałem się po świecie przez ostatnie pół roku – odparł Dickstein. – Raz czy dwa trafiłem na facetów z tamtej strony… było to nieuniknione. Nie sądzę, by wiedzieli, co zamierzamy zrobić… ale jeśli wiedzą, będziemy mieli doskonałą okazję sprawdzić, jak jest naprawdę z tą twardością.
Zjawił się jeden z oficerów i wręczył Dicksteinowi pasek papieru.
– Depesza z Tel-Awiwu. “Coparelli” minął właśnie Gibraltar.
– Doskonale – powiedział Dickstein wstając. – Rano wypływamy.
***
W Rzymie Suza Ashford i Al Cortone przesiedli się do innego samolotu i wczesnym rankiem dotarli na Sycylię. Na lotnisku powitało ich dwóch kuzynów Ala. Wywiązała się długa sprzeczka, pozbawiona wprawdzie złości, lecz zapalczywa i głośna. Z tyrad, wygłaszanych bardzo szybko w lokalnym dialekcie, Suza zrozumiała tylko, że kuzyni chcą towarzyszyć Alowi, on zaś uparcie powtarza, że sprawę musi załatwić sam, gdyż jest to dług honorowy.
Przeważyły chyba racje Cortonego. Wyjechali z lotniska wielkim białym fiatem bez kuzynów. Prowadziła Suza. Wedle wskazówek Cortonego skręciła w drogę biegnącą wzdłuż wybrzeża. Po raz setny wyobrażała sobie scenę spotkania z Nathanielem: widziała jego niską, kanciastą sylwetkę; podnosił wzrok; poznawał ją i na jego twarzy wykwitał uśmiech radości; podbiegała do niego; padali sobie w ramiona; przytulał ją mocno, aż boleśnie; ona mówiła: “Tak bardzo cię kocham” i całowała go w policzek, nos, usta… Ale czuła się także winna i przestraszona, i wyobrażała sobie – choć nieco rzadziej – zupełnie inną scenę, w której spoglądał na nią z kamienną twarzą i pytał: “Co cię tu, u diabła, sprowadza?”
Czuła się trochę jak kiedyś w dzieciństwie, gdy raz była niegrzeczna w wigilię Bożego Narodzenia, matka się rozgniewała i powiedziała, że zamiast słodyczy i zabawek Święty Mikołaj nakładzie kamieni do jej pończochy. Nie wiedząc, czy wierzyć w to, czy nie, leżała nie śpiąc i na zmianę to nie mogła się doczekać, to bała się poranka.
Zerknęła na siedzącego obok Ala Cortonego. Zmęczył go lot przez Atlantyk. Trudno jej było uwierzyć, że ten gruby, łysy mężczyzna jest rówieśnikiem Nata, emanowało zeń znużenie zepsuciem, co mogłoby być zabawne, ale w rzeczywistości było po prostu starcze.
Kiedy wzeszło słońce, wyspa zrobiła się ładna. Dla zabicia czasu i odpędzenia natrętnych myśli, Suza obserwowała krajobraz. Droga wiła się wybrzeżem od miasta do miasta, a z prawej strony za pasem kamienistych plaż skrzyło się Morze Śródziemne. Cortone zapalił cygaro.
– Kiedy byłem młodszy, robiłem takie numery często – powiedział. – Wskakiwało się do samolotu z ładną dziewczyną, leciało gdzieś, zwiedzało. Teraz mam to za sobą. Utknąłem w Buffalo, Bóg wie, jak dawno temu. To jest właśnie problem z interesami – człowiek się bogaci, ale nie ma chwili spokoju. Więc przestaje ruszać się z domu, bo inni przyjeżdżają do niego i dostarczają towar. Robi się za leniwy na balowanie.
– Sam pan dokonał wyboru – powiedziała Suza. Czuła jednak do Ala Cortonego więcej sympatii, niż okazywała. Był to ktoś, kto harował ciężko, tyle że zawsze w imię złej sprawy.
– Dokonałem – zgodził się Cortone. – Młodzi są bezlitośni. – Skrzywił twarz w nieczęstym u siebie półuśmiechu i zaciągnął się cygarem.
Po raz trzeci Suza zauważyła we wstecznym lusterku ten sam niebieski samochód.
– Ktoś za nami jedzie – powiedziała, starając się, żeby to zabrzmiało spokojnie i zwyczajnie.
– Arab?
– Na pewno. – Nie widziała twarzy za szybą. – Co zrobimy? Powiedział pan, że się tym zajmie.
– Zajmę.
Umilkł. Oczekując, że powie coś więcej, spojrzała w jego stronę. Ładował pistolet nieprzyjemnymi brązowoczarnymi nabojami. Gwałtownie wciągnęła powietrze: po raz pierwszy w życiu widziała prawdziwą broń. Cortone zerknął najpierw na nią, potem na drogę.
– Chryste, uważaj na drogę!
Odwróciła głowę i ledwie zdążyła wyhamować przed ostrym zakrętem.
– Skąd pan to ma? – zapytała.
– Od kuzyna.
Suza czuła się coraz bardziej jak w koszmarnym śnie. Nie spała w łóżku od czterech dni. Odkąd usłyszała, jak ojciec ze spokojem mówi o zabiciu Nathaniela, uciekała bez chwili przerwy przed okropną prawdą o Hasanie i ojcu w bezpieczne muskularne ramiona Dicksteina i jak w koszmarnym śnie – im szybciej biegła, tym bardziej oddalał się jej cel.
– Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, dokąd jedziemy? – zapytała Cortonego.
– Teraz już chyba mogę. Nat prosił mnie o udostępnienie domu z przystanią i ochronę przed wścibstwem policji. Jedziemy do tego domu.
Serce Suzy zabiło szybciej.
– Daleko jeszcze?
– Parę mil.
Minutę później Cortone powiedział:
– Dojedziemy, nie spiesz się tak. Po co ginąć na szosie?
Uzmysłowiła sobie, że nieświadomie wciska pedał gazu. Zmniejszyła prędkość, ale nie potrafiła wyhamować myśli. Jeszcze chwila, zobaczy go zaraz, dotknie jego twarzy, pocałuje na powitanie, poczuje na ramionach jego dłonie…
– Teraz skręć w prawo.
Przez otwartą bramę, po zarosłej zielskiem żwirowej alejce podjechali do wielkiej zrujnowanej willi z białego kamienia. Parkując przed kolumnowym portykiem, Suza miała nadzieję, że zaraz na powitanie wybiegnie Nat. Z tej strony domu nie widać było żadnych oznak życia. Wysiedli z auta i po wyszczerbionych stopniach doszli do głównego wejścia. Ogromne drewniane drzwi były zamknięte, lecz nie zaryglowane. Suza otworzyła je i weszli do środka. Znaleźli się w wielkiej sieni ze spękaną marmurową posadzką. Sufit był wybrzuszony, a na ścianach widniały plamy wilgoci. Pośrodku sieni urwany kandelabr rozpłaszczył się na posadzce jak martwy orzeł.
– Hej, jest tam kto? – zawołał Cortone.
Nikt nie odpowiedział.
To wielki dom, pomyślała Suza, Nat musi tu być, tylko nas nie słyszy, może wyszedł do ogrodu.
Przecięli sień, omijając kandelabr weszli do przepastnego, ogołoconego salonu, gdzie ich kroki obudziły głośne echo, i wydostali się na zewnątrz przez pozbawione szyb weneckie okno na tyłach domu. Nieduży ogród opadał ku krawędzi skały. Doszli aż do niej i ujrzeli wykute w kamieniu kręte schody, prowadzące w dół, do morza. Dokoła, jak okiem sięgnąć, nie było nikogo.
Nie ma go tutaj, pomyślała Suza; tym razem Święty Mikołaj naprawdę podrzucił mi kamienie.
– Popatrz – tłusta ręka Cortonego wskazywała morze. Suza spojrzała i zobaczyła statek i motorówkę. Motorówka szybko zmierzała w ich stronę, skacząc przez fale i tnąc wodę ostrym dziobem; siedział w niej jeden człowiek. Statek zostawiając za sobą szeroki pas piany, wychodził z zatoki.