Литмир - Электронная Библиотека

W Paryżu przekazał pracownikowi ambasady wiadomość, którą należało przesłać Borgowi: zawierała szczegółowe żądania. Kurier z ambasady – a zarazem człowiek Mosadu – okazywał Dicksteinowi wielki szacunek. Cohen, któremu pozwolono przysłuchiwać się rozmowie, oświadczył po odejściu dyplomaty:

– Moglibyśmy wrócić. Jestem już przekonany.

– O, nie – powiedział Dickstein. – Muszę być pana stuprocentowo pewien, skoro zabrnęliśmy tak daleko.

W samolocie Cohen powiedział:

– Musi pan być ważną osobistością w Izraelu.

– Nie. Ale ważne jest to, co robię.

Cohen chciał się dowiedzieć, jak ma się zachowywać i jak zwracać do premiera.

– Nie wiem – odparł Dickstein – nigdy się z nim nie widziałem. Niech pan uściśnie mu dłoń i mówi do niego po nazwisku.

Cohen uśmiechnął się. Zaczął mu się udzielać beztroski nastrój Dicksteina.

Pierre Borg czekał na lotnisku Lod. Mieli pojechać do Jerozolimy jego samochodem. Uśmiechnął się i uścisnął Cohenowi rękę, ale w środku kipiał. Kiedy szli w stronę samochodu, szepnął Dicksteinowi do ucha:

– Lepiej, żebyś miał dla tego całego cyrku cholernie solidne powody.

– Mam.

Ponieważ przez cały czas towarzyszył im Cohen, Borg nie miał okazji zadać Dicksteinowi zbyt wielu pytań. Pojechali wprost do rezydencji premiera w Jerozolimie. Dickstein i Cohen czekali w hallu, kiedy Borg wyjaśniał premierowi, co i dlaczego powinien uczynić. Parę minut później poproszono ich do środka.

– To jest Nat Dickstein, panie premierze – powiedział Borg.

Podali sobie ręce, a premier oświadczył:

– Nie mieliśmy okazji poznać się osobiście, panie Dickstein, ale wiele o panu słyszałem.

– A to jest pan Josef Cohen z Antwerpii – wtrącił Borg.

– Bardzo mi miło, panie Cohen – uśmiechnął się premier. – Jest pan człowiekiem niezwykle ostrożnym. Powinien pan zostać politykiem. No, a teraz… proszę, by zechciał pan okazać nam pomoc w tej sprawie. Jest bardzo ważna i z pewnością niczym panu nie grozi.

– Oczywiście, panie premierze – wyjąkał oszołomiony Cohen. – Zrobię to, przepraszam, że przysporzyłem panom tylu kłopotów…

– Nie ma o czym mówić. Postąpił pan właściwie. – Premier ponownie uścisnął Cohenowi dłoń. – Dziękuję za wizytę. Do zobaczenia.

W drodze powrotnej na lotnisko Borg był znacznie mniej układny. Wiercąc się nieustannie siedział z cygarem w zębach na przednim fotelu. Nie odezwał się ani słowem. Na lotnisku udało mu się na krótką chwilę znaleźć się z Dicksteinem sam na sam.

– Jeśli jeszcze raz zrobisz taki numer…

– To było konieczne – odrzekł Dickstein. – Zajęło niespełna minutę. Więc czemu nie?

– Dlatego nie, że te minutę przez cały dzień załatwiała połowa mojego zasranego departamentu. Dlaczego po prostu nie przystawiłeś facetowi spluwy do łba albo coś w tym rodzaju?

– Bo nie jesteśmy barbarzyńcami – odpowiedział Dickstein.

– Ludzie mi to bez przerwy powtarzają.

– Naprawdę? To zły znak.

– Dlaczego?

– Bo powinieneś o tym pamiętać bez przypominania.

Kiedy wezwano pasażerów z ich lotu i kiedy wsiadali z Cohenem do samolotu, Dickstein pomyślał, że jego stosunki z Borgiem legły w gruzach. Zawsze rozmawiali ze sobą w taki właśnie sposób – przerzucając się szyderczymi zniewagami – ale aż do tej chwili była w tym nuta… jeśli nie sympatii, to przynajmniej szacunku. Teraz to się skończyło. Borg okazywał autentyczną wrogość. Fakt, że Dickstein nie dał się wycofać z aktywnego udziału w akcji, zakrawał na bunt, a tego Borg tolerować nie mógł. Chcąc pozostać w Mosadzie, Dickstein musiałby podjąć z Borgiem walkę o stanowisko dyrektora – dla obu nie było już miejsca w organizacji. Do żadnej rywalizacji jednak nie dojdzie, bo Dickstein zamierza podać się do dymisji.

Podczas nocnego lotu do Europy Cohen wypił trochę dżinu i zasnął. Dickstein dokonywał w myślach bilansu swoich poczynań z minionych pięciu miesięcy. Zaczął w maju, nie mając wówczas konkretnego pomysłu, jak wykraść tak potrzebny Izraelowi uran. Pojawiającym się problemom stawiał czoło z marszu i dla każdego znalazł rozwiązanie: jak zlokalizować uran, który z ładunków uranu ukraść, jak uprowadzić statek, w jaki sposób zataić udział Izraela w aferze, co zrobić, aby o zaginięciu uranu nie dowiedziały się odpowiednie władze, wreszcie – jak spacyfikować właścicieli towaru. Gdyby na samym początku usiadł z zamiarem wykoncypowania całego planu, nie zdołałby przewidzieć wszystkich powikłań.

Trochę dopisywało mu szczęście, trochę prześladował pech. Fakt, że armator “Coparellego” korzystał z usług agencji żydowskiej, był szczęśliwym zbiegiem okoliczności; tak samo zresztą, jak istnienie zapasów uranu, przeznaczonych dla celów pozanuklearnych, oraz fakt, że część tych zapasów miano transportować morzem. Pech to w głównej mierze przypadkowe spotkanie z Jasifem Hasanem.

Hasan – łyżka dziegciu w beczce miodu. Dickstein był prawie pewien, że bezpowrotnie zgubił przeciwników, lecąc do Buffalo, żeby odwiedzić Ala Cortone. Nie oznaczało to jednak, że dali za wygraną.

Gdybyż mógł wiedzieć, ile wywęszyli, zanim im się zgubił.

Hasan był również odpowiedzialny za to, że aż do końca operacji Dickstein nie będzie mógł się spotykać z Suzą. Gdyby przyjechał do Oksfordu, Hasan z pewnością wpadłby jakoś na jego trop.

Samolot schodził do lądowania. Dickstein zapiął pas. Niczego nie zaniedbał – opracował plan, poczynił przygotowania. Karty zostały rozdane. Wiedział, co ma w ręku, znał część kart przeciwników, którzy, z kolei, znali kilka jego kart. Pozostawało tylko przystąpić do rozgrywki z niemożliwym do przewidzenia wynikiem. Wolałby widzieć przyszłość z większą wyrazistością, wolałby realizować plan mniej skomplikowany, wolałby nie ryzykować życia raz jeszcze, wolałby zacząć już grę, żeby móc działać, zamiast myśleć o tym, co by wolał.

Cohen przebudził się ze snu.

– Czy to wszystko mi się przyśniło?

– Nie – odparł Dickstein z uśmiechem. Pozostał mu do wypełnienia jeszcze jeden nieprzyjemny obowiązek: musi prawie śmiertelnie przerazić Cohena.

– Mówiłem panu, że ta sprawa jest ważna i tajna.

– Oczywiście, rozumiem.

– Nic pan nie rozumie. Jeśli piśnie pan o tym komukolwiek poza żoną, będziemy musieli użyć środków drastycznych.

– Czy to groźba? O czym pan mówi?

– Mówię, że jeśli nie będziesz trzymał gęby na kłódkę, wykończymy twoją żonę.

Cohen spojrzał nań tępo i zbladł. Po chwili odwrócił głowę i wyjrzał przez okienko, za którym wybiegała im na spotkanie płyta lotniska.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Moskiewski hotel “Rossija” jest największy w Europie. Ma pięć tysięcy siedemset trzydzieści osiem łóżek i dziesięć mil korytarzy, nie ma natomiast klimatyzacji.

Jasif Hasan spał bardzo źle. Łatwo było powiedzieć: “Fedaini powinni uprowadzić statek, zanim dobierze się do niego Dickstein!” Im dłużej myślał, tym większe ogarniało go przerażenie.

Organizacja Wyzwolenia Palestyny nie była w roku 1968 instytucją tak spoistą politycznie, jak pragnęła jawić się światu. Nie była nawet luźną federacją współdziałających ze sobą ugrupowań. Przypominała raczej klub dla ludzi o wspólnych zainteresowaniach: klub reprezentował wprawdzie swoich członków, ale nie miał na nich żadnego wpływu. Poszczególne grupki partyzanckie przemawiały za pośrednictwem OWP jednym głosem, lecz nie działały i nie potrafiły działać jak jedna organizacja. Mówiąc zatem, że fedaini przeprowadzą taką czy inną operację, Mahmud deklarował wyłącznie gotowość własnej grupy. Co więcej, w tym przypadku ubieganie się o współpracę OWP świadczyłoby o braku rozwagi. Egipcjanie wspierali wprawdzie organizację pieniędzmi, sprzętem i gościną, ale jednocześnie poddawali ją intensywnej infiltracji: pragnąc zachować coś w sekrecie przed władzami krajów arabskich, należałoby trzymać to w tajemnicy przed OWP. Oczywiście po akcji, kiedy prasa światowa zbiegnie się, aby obejrzeć zdobyty statek i jego atomowy ładunek, Egipcjanie wszystkiego się dowiedzą i pewnie odgadną, że fedaini rozmyślnie pokrzyżowali im szyki. Mahmud będzie jednak udawać niewiniątko i w końcu także Egipcjanie dołączą się do chóru pochwał, które fedaini zbiorą za udaremnienie izraelskiego aktu agresji.

61
{"b":"101331","o":1}