Литмир - Электронная Библиотека

– Mieliśmy taksówkę i mercedesa z ambasady.

Hasan przywołał na pamięć samochodową mapę Europy.

– Może jechać do dowolnej miejscowości we Francji, Hiszpanii, Niemczech czy Skandynawii. Chyba że zawróci i pojedzie w przeciwnym kierunku. Wtedy pozostają Włochy i Austria. A więc zniknął. W porządku, wracaj do bazy. – Odłożył słuchawkę, by Tyrin nie mógł zakwestionować jego prawa do wydawania rozkazów.

To znaczy, pomyślał, że wielkie KGB jednak nie jest niezwyciężone. Lecz mimo iż pragnął ich upadku, ewentualną radość przyćmiła obawa, że ostatecznie zgubili Dicksteina.

Wrócił Rostow, przerywając mu rozważania nad tym, jak należy teraz postąpić.

– Co nowego? – zapytał Rosjanin.

– Twoi ludzie zgubili Dicksteina – oznajmił Hasan, powstrzymując uśmiech.

– Jak? – Twarz Rostowa pociemniała.

Hasan opowiedział, w jakich okolicznościach do tego doszło.

– A co teraz robią? – pytał dalej Rostow.

– Zasugerowałem im, żeby wracali tutaj. Chyba już są w drodze.

Rostow odchrząknął.

– Własne zastanawiałem się, co należy teraz robić – ciągnął Hasan.

– Musimy odszukać Dicksteina. – Rostow grzebał w walizce i nie słuchał zbyt uważnie.

– Tak, ale co oprócz tego.

Rostow odwrócił się.

– Mów, o co ci chodzi.

– Myślę, że powinniśmy znaleźć faceta, który dostarczył Dicksteinowi teczkę, i zapytać go, co w niej było.

Rostow znieruchomiał i zaczął się zastanawiać.

– Słusznie – powiedział po chwili.

Hasan był uradowany.

– Musimy go znaleźć…

– Nie powinno to być niemożliwe – stwierdził Rostow. – Jeżeli na kilka dni obstawimy nocny klub, lotnisko, hotel „Alfa” i gmach Jeana Monneta…

Hasan przyglądał się Rostowowi, patrzył na jego wysoką, szczupłą postać, obojętną, nieprzeniknioną twarz o wysokim czole i na krótko ostrzyżone siwiejące włosy. Mam rację, pomyślał, i musi mi to przyznać.

– Masz rację – powiedział Rostow. – Powinienem był o tym pomyśleć.

Hasan promieniał z dumy. A może mimo wszystko nie taki z niego skurwiel, pomyślał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Miasto Oksford nie zmieniło się tak bardzo jak jego mieszkańcy. Zaszły w nim typowe, łatwe do przewidzenia zmiany: pojawiło się więcej samochodów i sklepów, ulice stały się bardziej zatłoczone. Ale ton wciąż nadawały kremowe fasady budynków uniwersytetu, przez których łukowato sklepione bramy widać było soczystą, oślepiającą zieleń dziedzińców. Dicksteinowi rzuciło się też w oczy, że światło w Anglii jest dziwnie blade, tak różne od oślepiającego słońca Izraela. Oczywiście dopiero teraz było to dla niego odkryciem – gdy tu mieszkał, nie zauważał tego. Studenci jednak wyglądali zupełnie jak przybysze z innej planety. Na Bliskim Wschodzie i w całej Europie widywał młodych mężczyzn z włosami opadającymi na uszy, z pomarańczowymi albo różowymi chustkami na szyjach, w spodniach-dzwonach i butach na wysokim obcasie. Nie oczekiwał co prawda, że studenci będą się tutaj nosić tak jak w 1948 roku – że będą ubrani w tweedowe marynarki, sztruksowe spodnie, koszule oksfordzkie i krawaty od Halla – ale zupełnie nie był przygotowany na to, co zobaczył. Wielu z nich spacerowało po ulicach boso albo miało na bosych stopach sandały o dziwacznym fasonie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety nosili spodnie, które wydawały się Dicksteinowi nieprzyzwoicie obcisłe. A gdy zobaczył kilka kobiet, których biusty falowały swobodnie pod luźnymi, kolorowymi koszulami, doszedł do wniosku, że biustonosze wyszły z mody. Wszędzie widać było mnóstwo niebieskiego dżinsu – szyto z niego nie tylko spodnie, lecz także koszule, kurtki, spódnice i nawet płaszcze. No a włosy! To naprawdę go szokowało. Włosy mężczyzn nie tylko zasłaniały uszy, ale sięgały do połowy pleców. Widział nawet dwóch facetów z włosami związanymi w koński ogon. Cała reszta, dziewczyny i chłopcy, tonęła w kudłach; miało się wrażenie, że wyglądają przez dziurę w zmierzwionym żywopłocie. A na domiar wszystkiego faceci zapuszczali Chrystusowe brody, meksykańskie wąsy albo bujne bokobrody. Naprawdę wyglądali na przybyszów z Marsa.

Lekko oszołomiony przeszedł przez centrum miasta i ruszył dalej. Nie przemierzał tej trasy od dwudziestu lat, ale ją pamiętał. Przypominał sobie różne szczegóły z czasów uniwersyteckiej młodości: wspaniałą grę na trąbce Louisa Armstronga; ukrywanie swego akcentu z przedmieścia; zdziwienie, dlaczego wszyscy prócz niego tak lubią się upijać; wypożyczanie książek na zapas, nim zdołał przeczytać te, które już miał, ich wciąż rosnący stos na stole w pokoju.

Zastanawiał się, czy te lata go zmieniły. Nie bardzo, pomyślał. Wtedy był jak przestraszony człowiek szukający oparcia i schronienia. Teraz jego fortecą był Izrael, ale zamiast się tam skryć, musiał wyjść i walczyć, by tej fortecy bronić. I wtedy, i teraz skłaniał się ku socjalizmowi, dostrzegał przejawy niesprawiedliwości społecznej, ale nie wiedział, jak społeczeństwo może się zmienić na lepsze. W miarę upływu lat nabywał różnych umiejętności, ale mądrości mu nie przybywało. W istocie zdawało mu się, że wie coraz więcej, ale rozumie coraz mniej.

Uznał jednak, że czuje się teraz jakby szczęśliwszy. Wiedział, kim jest i co ma robić. Wiedział, o co chodzi w życiu i jak sobie w nim radzić. Wprawdzie jego poglądy od 1948 roku prawie się nie zmieniły, lecz dziś był ich bardziej pewien. Inna rzecz, że niektóre jego nadzieje z lat młodości nie spełniły się, zwłaszcza marzenia o szczęściu innego rodzaju, i zdawał sobie sprawę, że jest coraz mniej prawdopodobne, by się spełniły. To miasto niestety mu o tym przypomniało. A w szczególności ten dom.

Stał przed nim i patrzył. Dom wcale się nie zmienił: te same zielono-białe ściany, ten sam zarośnięty od frontu ogród. Otworzył bramę, ścieżką dotarł do drzwi, zastukał. Nie był to chyba najlepszy pomysł. Ashford mógł się przeprowadzić, umrzeć albo zwyczajnie pojechać na wakacje. Dickstein powinien był zadzwonić na uniwersytet i sprawdzić to. Jeśli jednak trzeba zachować dyskrecję, lepiej już stracić trochę czasu. Poza tym podobała mu się myśl odwiedzenia starych kątów po tylu latach. Drzwi się otworzyły. Stała w nich kobieta.

– Słucham pana?

Dicksteina oblał zimny pot. Szczęka mu opadła. Zakręciło mu się w głowie i musiał się oprzeć ręką o ścianę. Jego twarz wyrażała krańcowe zdumienie. To była ona. Miała wciąż dwadzieścia pięć lat.

– Eila? – spytał z niedowierzaniem.

***

Wpatrywała się w dziwacznego, niepokaźnego mężczyznę na schodach. W okrągłych okularach, starym szarym garniturze, z włosami ostrzyżonymi na jeża wyglądał na wykładowcę. Kiedy otworzyła drzwi, nie było widać, żeby czuł się słabo, ale jak tylko na nią spojrzał, twarz mu poszarzała.

Coś takiego zdarzyło jej się już kiedyś, gdy spacerowała po High Street. Uroczy starszy dżentelmen wbił w nią wzrok, zdjął kapelusz i powiedział: „Wiem, ze nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale…” Teraz zaszło najwyraźniej coś podobnego, odparła wiec spokojnie:

– Nie jestem Eila. Jestem Suza.

– Ach, Suza! – wykrzyknął nieznajomy.

– Mówią, że wyglądam dokładnie jak matka, kiedy była w moim wieku. Pan oczywiście ją znał. Może pan wejdzie?

Nieznajomy stał nieporuszony. Chyba już ochłonął ze zdumienia, ale nadal był blady.

– Jestem Nat Dickstein – powiedział z nieśmiałym uśmiechem.

– Witam – powiedziała Suza. – Czy… – Nagle uprzytomniła sobie, co powiedział. Teraz ją ogarnęło zdumienie. – Ach, pan Dickstein! – wykrzyknęła, a właściwie pisnęła. Nagle zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go.

– Pamięta pani – mruknął, kiedy wypuściła go z uścisku. Był jednocześnie uradowany i zawstydzony.

– Oczywiście! – powiedziała. – Bawił się pan z Ezechiaszem. Tylko pan rozumiał, co on mówi.

Dickstein znów uśmiechnął się nieśmiało.

– Kot Ezechiasz… zupełnie zapomniałem.

30
{"b":"101331","o":1}