– Ależ proszę, proszę do środka!
Wszedł. Suza zamknęła drzwi. Wzięła go pod ramię i przeprowadziła przez kwadratowy hall.
– To cudowne – powiedziała. – Proszę do kuchni, właśnie usiłuję upiec ciasto.
Podsunęła mu taboret. Usiadł i rozejrzał się powoli, rozpoznając po kolei stary kuchenny stół, kominek, widok za oknem.
– Może kawy? – zaproponowała Suza. – Chyba że woli pan herbatę.
– Poproszę o kawę. Dziękuję.
– Zgaduję, że chce się pan widzieć z tatą. Ma teraz wykłady, ale zaraz powinien wrócić na lunch. – Wsypała ziarna kawy do ręcznego młynka.
– A co z pani matką?
– Umarła czternaście lat temu. Rak. – Suza spojrzała na niego, oczekując odruchowego „ach, przepraszam”. Słowo nie padło, ale można je było wyczytać z jego twarzy. Nawet jej się to spodobało. Mełła kawę. Hałas młynka wypełniał ciszę.
Kiedy skończyła, Dickstein powiedział:
– A wiec profesor Ashford wciąż wykłada… Usiłuję sobie przypomnieć, ile ma lat.
– Sześćdziesiąt pięć – odparła. – Nie ma zbyt wiele pracy. – Sześćdziesiąt pięć lat to sporo, ale tatuś nie wygląda staro – pomyślała z zadowoleniem. Umysł ma ciągle bystry. Zastanawiała się, czym zajmuje się Dickstein. – Czy pan wyemigrował do Palestyny? – spytała.
– Do Izraela. Mieszkam w kibucu. Uprawiam winogrona i wyrabiam wino.
Izrael. W tym domu mówi się zawsze Palestyna. Ciekawe, jak tatuś zareaguje na tego starego znajomego, który obstaje za tym wszystkim, przeciw czemu występował on sam? Znała odpowiedź: nie będzie mu to robiło różnicy. Dla taty polityka to sfera czysto teoretyczna. Zastanawiała się, dlaczego Dickstein ich odwiedził.
– Czy jest pan na wakacjach?
– Nie, przyjechałem w interesach. Uznaliśmy, że nasze wino jest dostatecznie dobre, by je eksportować do Europy.
– To świetnie. I pan je sprzedaje?
– Szukam zbytu. Ale proszę powiedzieć mi coś o sobie, Założę się, że nie jest pani nauczycielem akademickim.
Ta uwaga trochę ją zirytowała. Poczuła rumieniec na twarzy. Nie chciała, żeby ten facet myślał, że nie jest dość uzdolniona, by pracować jako wykładowca.
– Dlaczego pan tak myśli? – spytała chłodno.
– Ma pani w sobie tyle ciepła… – Dickstein odwrócił wzrok, jakby nagle pożałował swoich słów. – Tak czy owak, jest pani za młoda.
Źle go osądziła. Nie chciał przybierać wobec niej protekcjonalnego tonu.
– Mam jak ojciec zdolności do języków, ale brak mi jego umysłu naukowca, więc zostałam stewardesą – powiedziała, ale natychmiast się zastanowiła, czy rzeczywiście nie ma umysłu naukowca, czy rzeczywiście nie jest dość uzdolniona, by pracować na uniwersytecie. Zalała wrzątkiem kawę i zapach jej rozszedł się po domu. Nie bardzo wiedziała, co teraz powiedzieć. Spojrzała na Dicksteina; patrzył na nią, pogrążony w myślach. Miał duże ciemnobrązowe oczy. Nagle okropnie się speszyła, co naprawdę rzadko jej się zdarzało. Powiedziała mu to.
– Speszyła się pani? – zapytał. – To dlatego, że ja wpatruję się w panią jak w obraz czy coś w tym rodzaju. Staram się oswoić z faktem, że nie jest pani Eilą, ale małą dziewczynką ze starym szarym kotem.
– Ezechiasz zakończył żywot chyba wkrótce po pańskim wyjeździe.
– Wiele się zmieniło.
– Czy bardzo przyjaźnił się pan z rodzicami?
– Byłem jednym ze studentów pani ojca. Z daleka podziwiałem matkę. Eila… – Znów odwrócił wzrok, jak gdyby udawał, że to mówi ktoś inny. – Była nie tylko piękna, ale zniewalająca.
Suza spojrzała mu w oczy. Pomyślała: kochałeś ją. Ta myśl przyszła niespodziewanie, intuicyjnie. Nagle Suza pomyślała, że może się myli. A jednak to mogło tłumaczyć jego reakcję na jej widok, gdy otworzyła drzwi.
– Moja matka była prawdziwą hipiską, wiedział pan o tym?
– Nie wiem, co to znaczy.
– Chciała być wolna. Walczyła przeciw ograniczeniom, które narzucono arabskim kobietom, choć pochodziła z zamożnej liberalnej rodziny. Poślubiła ojca, żeby wydostać się z Bliskiego Wschodu. Oczywiście potem odkryła, że społeczeństwo zachodnie ma swoje własne sposoby dyskryminowania kobiet, więc zaczęła łamać większość reguł. – Nagle przypomniało jej się, że gdy dorosła i zrozumiała, czym jest namiętność, zrozumiała też, że jej matka bardzo lubiła seks. Suza była tym wstrząśnięta, to pewne, ale teraz jakoś nie potrafiła przywołać tego uczucia.
– I dlatego nazywa ją pani hipiską? – spytał Dickstein.
– Hipisi wierzą w wolną miłość.
– Rozumiem.
Z jego reakcji wywnioskowała, że matka nie kochała Nata Dicksteina. Jakoś ją to zasmuciło.
– Niech mi pan opowie o swoich rodzicach – powiedziała, jakby byli w tym samym wieku.
– Pod warunkiem, że naleje mi pani kawy.
– Ach, zapomniałam. – Roześmiała się.
– Mój ojciec był szewcem – zaczął Dickstein. – Dobrym szewcem, ale niewiele miał w sobie z człowieka interesu. Lata trzydzieste były pomyślne dla szewców z East Endu. Ludzie nie mogli sobie pozwolić na nowe buty, więc co roku oddawali do naprawy stare. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy trochę więcej pieniędzy niż większość ludzi wokół nas. I oczywiście rodzina mego ojca zaczęła nalegać, by rozszerzył interes, otworzył drugi sklep, zatrudnił ludzi.
Suza podsunęła mu kawę.
– Mleko, cukier?
– Cukier tak, mleko nie. Dziękuję.
– I co dalej?
Był to dla niej inny świat. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że szewcy mogli nieźle prosperować w czasie kryzysu.
– Dostawcy skóry myśleli, że ojciec musi się świetnie znać na rzeczy. Sprzedawali mu wyłącznie najlepszą skórę. Kiedy któryś miał towar w gorszym gatunku, mówili: “Nie trudź się z tym do Dicksteina, bo i tak ci to odeśle”. – Znów uśmiechnął się blado.
– Czy on jeszcze żyje? – spytała Suza.
– Zmarł przed wojną.
– Co się stało?
– Cóż, w latach trzydziestych w Londynie pojawili się faszyści. Każdej nocy odbywali wiece. Opowiadali, jak to Żydzi na całym świecie wysysają krew ciężko pracujących ludzi. Mówcy, organizatorzy to byli cieszący się szacunkiem mieszczanie, ale tłum stanowili głównie bezrobotni. Po wiecu maszerowali przez ulice, tłukli okna i bili przechodniów. Nasz dom stanowił dla nich świetny cel. Byliśmy Żydami. Mój ojciec miał warsztat, więc musiał być krwiopijcą. Poza tym, zgodnie z tym, co głosili, żyliśmy nieco lepiej niż ludzie w okolicy.
Zamilkł i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Suza czekała na dalszy ciąg. Gdy opowiadał, sprawiał wrażenie, że się kuli – zakładał nogę na nogę i zaciskał je jakby w supeł, krzyżował ręce na piersi, garbił się. Siedząc na taborecie, w źle skrojonym garniturze szarym jak ubranie urzędnika, z ramionami, udami, kolanami i łokciami sterczącymi na wszystkie strony, wyglądał jak wiązka chrustu w worku.
– Mieszkaliśmy nad warsztatem. Każdej z tych przeklętych nocy leżałem bezsennie czekając, że przyjdą. Bałem się strasznie, bo wiedziałem, że ojciec się boi. Czasem nie działo się nic, tylko przechodzili. Zwykle wykrzykiwali różne hasła. Bardzo często wybijali szyby. Parę razy wpadli do warsztatu i splądrowali go. Myślałem, że chcą wejść na górę. Wsuwałem głowę pod poduszkę, płakałem i przeklinałem Boga, że stworzył mnie Żydem.
– Czy policja nic nie robiła?
– Coś usiłowała robić. Kiedy akurat była w pobliżu, starała się temu przeciwdziałać. Ale miała wtedy sporo innych spraw na głowie. Jedynie komuniści byli skłonni nam pomagać, a mój ojciec nie chciał ich pomocy. Oczywiście, wszystkie partie polityczne występowały przeciw faszystom, ale tylko czerwoni potrafili się uzbroić w łomy i budować barykady. Próbowałem wstąpić do partii, ale nie przyjęli mnie, byłem za młody.
– A ojciec?
– Chyba się poddał. Kiedy po raz drugi zdemolowali warsztat, nie było pieniędzy na remont. Chyba nie miał siły, by zaczynać gdzie indziej. Przeszedł na zasiłek i bardzo podupadł. Zmarł w 1938 roku.
– A pan?
– Szybko dorastałem. Jak tylko zacząłem wyglądać wystarczająco dorośle, zgłosiłem się do wojska. Dostałem się do niewoli. Przyjechałem do Oksfordu po wojnie, ale po jakimś czasie rzuciłem wszystko i wyjechałem do Izraela.