Литмир - Электронная Библиотека

Kiedy weszła, Cortone siedział przy małym stoliku nad pełnym talerzem jajecznicy z odsmażanymi ziemniakami. Był opasły i zupełnie łysy. Suza nie pamiętała go z Oksfordu, ale wtedy na pewno wyglądał inaczej. Spojrzał na nią, potem poderwał się z przerażoną miną.

– Powinnaś być stara! – wrzasnął, przy czym jakiś kęs wpadł mu nie tam, gdzie trzeba, i Cortone zaczął się krztusić.

Służący chwycił Suzę od tyłu, boleśnie przyciskając jej ręce do ciała, po czym ją puścił i skoczył walnąć Cortonego w kark.

– Co zrobiłaś?! – krzyczał. – Co zrobiłaś, na rany Boskie!?

W niepojęty sposób ta farsa trochę ją uspokoiła. Nie mogła się bać człowieka, którego tak przeraził jej widok. W poczuciu nagłej pewności siebie usiadła przy stoliku i nalała sobie filiżankę kawy. Kiedy Cortone przestał kaszleć, powiedziała:

– Ona była moją matką.

– O Boże! – wymamrotał Cortone. Kaszlnął po raz ostatni, skinieniem ręki oddalił służącego i usiadł. – Cholera, jesteś tak do niej podobna, że mało nie umarłem ze strachu. – Podniósł oczy i wysilił pamięć. – W… mhm, czterdziestym siódmym miałaś chyba cztery albo pięć lat?

– Właśnie.

– Cholera, pamiętam, nosiłaś kokardę we włosach. A teraz jesteś dziewczyną Nata.

– Więc był tutaj. – Serce jej skoczyło z radości.

– Może – odparł Cortone. Jego życzliwość rozwiała się jak dym. Suza pojęła, że nie będzie łatwo nim manipulować.

– Chcę wiedzieć, gdzie on jest – oświadczyła.

– A ja chcę wiedzieć, kto cię tu przysłał.

– Nikt mnie nie przysłał. – Suza zebrała myśli, usiłując ukryć napięcie. – Domyśliłam się, że może zwrócić się do pana o pomoc w… sprawie, nad którą pracuje. Rzecz w tym, że Arabowie o niej wiedzą, zabiją Nata, muszę go ostrzec… Proszę, jeśli pan wie, gdzie on jest, proszę mi pomóc.

Nagle omal się nie rozpłakała, ale Cortone był niewzruszony.

– Pomóc ci łatwo – stwierdził. – Trudniej zaufać. – Z namaszczeniem odwinął i zapalił cygaro. Suza przyglądała się temu niecierpliwie. Odwrócił od niej wzrok i powiedział, jakby mówił sam do siebie: – Wiesz, był czas, kiedy brałem, co chciałem, wystarczyło mi to zobaczyć. Teraz to nie takie proste. Doszły wszystkie te komplikacje. Muszę wybierać i nic nie jest tym, czego naprawdę chcę. Nie wiem, czy tak to już dziś jest, czy ja się zmieniłem.

Znów odwrócił się do niej.

– Zawdzięczani Dicksteinowi życie. Teraz, jeśli mówisz prawdę, ja mogę go ocalić. To dług honorowy i muszę spłacić go osobiście. Więc co mam zrobić? – Urwał.

Suza wstrzymała oddech.

– Dickstein siedzi gdzieś nad Morzem Śródziemnym, w starym zrujnowanym domu. Nikt tam od lat nie mieszkał, nie ma więc telefonu. Mógłbym wysłać wiadomość, ale nie miałbym pewności, że dotrze, więc jak mówiłem, musiałbym to zrobić osobiście. – Zaciągnął się dymem. – Gdybym ci powiedział, gdzie go szukać, mogłabyś przekazać tę informację niewłaściwym ludziom. Nie będę ryzykować.

– A więc? – zapytała Suza cienkim, podniesionym głosem. – Musimy mu pomóc!

– Wiem o tym – powiedział niewzruszenie Cortone. – Więc pojadę tam sam.

– Och! – Suza była zaskoczona; tego nie brała pod uwagę.

– A co z tobą? – ciągnął Cortone. – Nie zamierzam ci powiedzieć, dokąd jadę, ale i tak możesz kazać mnie śledzić. Od tej chwili muszę cię mieć przy sobie. Spójrzmy prawdzie w oczy, możesz grać na dwie strony. Więc zabieram cię ze sobą.

Wytrzeszczyła na niego oczy. Napięcie odpłynęło z niej w jednej chwili i osunęła się bezwładnie na krzesło.

– Och, dziękuję. – powiedziała. I wreszcie się rozpłakała.

***

Lecieli pierwszą klasą, jak to zawsze robił Al Cortone. Po posiłku Suza poszła do toalety. Z nadzieją zerknęła przez zasłonę do klasy turystycznej, ale to, co tam zobaczyła, potwierdziło tylko jej najgorsze podejrzenia: ponad rzędami zagłówków spoglądała na nią czujna, śniada twarz Hasana.

Zajrzała do kuchenki i poufnym tonem zagadnęła głównego stewarda. Ma kłopot, powiedziała, musi się skontaktować ze swoim chłopcem, a nie może zgubić włoskiego tatusia, który chce, żeby do dwudziestego pierwszego roku życia nosiła pas cnoty. Czy nie zechciałby zadzwonić do izraelskiego konsulatu w Rzymie i zostawić wiadomość dla Nathaniela Dicksteina? Tylko tyle: “Hasan wszystko mi powiedział, jedziemy do ciebie”. Dała mu pieniądze na telefon, grubo za wiele, jako napiwek. Steward zapisał wiadomość i obiecał, że ją przekaże.

Wróciła do Ala Cortonego.

– Złe wieści – powiedziała. – Jeden z Arabów leci w klasie turystycznej. Na pewno nas śledzi.

Cortone zaklął, a po chwili powiedział uspokajająco, że facetem zajmie się później. Boże, co ja zrobiłam? – pomyślała Suza.

***

Z wielkiego domu na szczycie skały Dickstein zbiegł na plażę wykutymi w skale schodami. Doszedł przez płyciznę do czekającej motorówki, wsiadł i skinął głową mężczyźnie u steru.

Ryknął silnik i łódź wyskoczyła na pełne morze. Słońce przed chwilą zaszło. W resztkach nikłej poświaty piętrzyły się w górze chmury, przesłaniając wschodzące gwiazdy. Dickstein głęboko się zamyślił, przetrząsając pamięć w poszukiwaniu spraw, które zaniedbał, środków ostrożności, jakie mógł jeszcze podjąć, luk, które mógł jeszcze zapełnić. Jak mówca, znający wprawdzie na pamięć tekst ważnego przemówienia, lecz mimo to usiłujący mu nadać doskonalszy kształt, wciąż od nowa analizował w myślach cały plan.

Przed nimi wynurzył się wysoki cień “Stromberga”, motorówka zatoczyła łuk i w bryzgach piany zatrzymała się przy burcie, z której zwisała drabinka sznurowa. Dickstein wspiął się po niej na pokład. Kapitan podał mu rękę i przedstawił się. Jak wszystkich oficerów na “Strombergu”, wynajęła go izraelska marynarka wojenna. Obeszli pokład.

– Jakieś problemy, panie kapitanie? – zapytał Dickstein.

– To nie jest dobry statek – odparł kapitan. – Powolny, niezwrotny i stary. Ale doprowadziliśmy go do jakiego takiego stanu.

Z tego, co Dickstein mógł dojrzeć w półmroku, “Stromberg” był w lepszym stanie niż “Coparelli”, jego bliźniaczy statek, który widział w Antwerpii. Był czysty, a na pokładzie panował wzorowy porządek.

Wspięli się na mostek, obejrzeli potężną aparaturę w kabinie radiowej, po czym weszli do mesy, gdzie załoga kończyła kolację. W przeciwieństwie do oficerów zwykli marynarze byli bez wyjątku agentami Mosadu i większość z nich miała niewielkie doświadczenie marynarskie. Z kilkoma Dickstein już współpracował. Zauważył, że wszyscy są co najmniej o dziesięć lat młodsi od niego. Byli to potężni mężczyźni o bystrych spojrzeniach, dziwacznie ubrani w różne dżinsy i ręcznej roboty swetry, twardzi, skorzy do śmiechu, dobrze wyszkoleni.

Dickstein usiadł z filiżanką kawy przy jednym ze stołów. Znacznie przewyższał wszystkich rangą, ale w izraelskich siłach zbrojnych, a zwłaszcza w Mosadzie, nie przywiązywano wielkiej wagi do hierarchii służbowej. Czterej współbiesiadnicy skinęli głowami i przywitali go krótkim “cześć”. Isz, smagły, posępny Izraelczyk urodzony w Palestynie, stwierdził:

– Pogoda się zmienia.

– Nie kracz. Chciałem się opalić w tym rejsie – odparł wysoki nowojorczyk nazwiskiem Feinberg, o popielatoblond włosach, zwodniczo urodziwej twarzy i rzęsach, których zazdrościły mu kobiety.

Określanie misji mianem “rejsu” było już dyżurnym dowcipem. Podczas zwołanej wcześniej tego dnia odprawy Dickstein zapowiedział, że w chwili uprowadzenia “Coparelli” będzie prawie opuszczony.

– Zaraz po przejściu Cieśniny Gibraltarskiej – powiedział – nawalą silniki. Nie da się tej awarii usunąć na morzu. Taką mniej więcej wiadomość kapitan nada armatorowi – armatorem zaś jesteśmy obecnie my. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajdzie się w pobliżu inny nasz statek, “Gil Hamilton”, kotwiczący w tej chwili po drugiej stronie zatoki. Podejdzie do “Coparellego” i weźmie na pokład załogę oprócz mechanika. Potem zniknie ze sceny: odstawi załogę “Coparellego” do najbliższego portu na swoim kursie i wszyscy dostaną forsę na przejazd koleją do domu.

68
{"b":"101331","o":1}