Литмир - Электронная Библиотека

– No to bierz się do roboty i dopracuj szczegóły.

– Ale przecież chcesz mnie zdjąć.

– Taa… – Borg niezdecydowanie pokręcił głową. – Jeśli zastąpię cię doświadczonym pracownikiem, mogą go również wyśledzić.

– Natomiast ktoś nie znany nie będzie miał doświadczenia.

– A poza tym naprawdę nie jestem pewien, czy ktokolwiek prócz ciebie, doświadczony czy nie, może wykręcić taki numer. No i jest jeszcze coś, o czym nie wiesz.

Zatrzymali się przed modelem reaktora atomowego.

– Dostaliśmy meldunek z Kattary. Pomagają im teraz Rosjanie. Musimy się śpieszyć, Dickstein. Nie mogę pozwolić sobie na zwłokę, a każda zmiana planu ją powoduje.

– Czy urządza cię koniec listopada?

– Ledwo, ledwo – odparł po namyśle Borg. Zdawało się, że już podjął decyzję. – No, dobra, zostajesz. Będziesz musiał rozpocząć działania dezorientujące.

Dickstein uśmiechnął się szeroko i poklepał Borga po plecach.

– Dobry z ciebie kumpel, Pierre. Nie truj się już, wykołuję ich na sto dwa.

– Właściwie co się z tobą dzieje? – zapytał zasępiony nagle Borg. – Bez przerwy się uśmiechasz.

– Cieszę się z naszego spotkania. Twoja twarz upaja jak szampan, a twoja pogoda ducha jest po prostu zaraźliwa. Kiedy się śmiejesz, Pierre, śmieje się wraz z tobą cały świat.

– Odbiło ci, kutasie.

***

Pierre Borg był wulgarny, gruboskórny, złośliwy i nudny, nie był jednak głupi. Może to skurwysyn – mawiano o nim – ale mądry skurwysyn.

Kiedy się rozstawali, Borg miał już całkowitą pewność, że w życiu Nata Dicksteina nastąpiła jakaś ważna zmiana. Rozmyślał o tym, wracając pieszo do ambasady izraelskiej przy Palace Green 2 przy Kensington. W ciągu dwudziestu lat, które upłynęły od ich pierwszego spotkania, Dickstein prawie się nie zmieniał. Rzadko ujawniał swą prawdziwą siłę; zawsze cichy i milczący, wyglądał jak wylany z pracy urzędnik bankowy i na ogół – z wyjątkiem nieczęstych przebłysków nader cynicznego poczucia humoru – był rozgoryczony. Aż do dziś.

Zrazu był taki jak zawsze – niemal obraźliwie lakoniczny. Pod koniec jednak rozpyskował się niczym londyński łobuziak z hollywoodzkiego filmu.

Borg musi się dowiedzieć dlaczego.

Jeśli chodzi o swoich agentów, skłonny był tolerować wiele. Skoro tylko byli naprawdę kompetentni, mogli sobie pozwolić na neurotyczne, agresywne wyskoki, sadyzm lub niesubordynację – musiał jedynie o tym wiedzieć. Potrafił przymknąć oko na ich słabości, nie mógł jednak pozwolić, by w grę wchodziły czynniki nie znane. Dopóki nie pozna przyczyn zmiany w zachowaniu Dicksteina, nie będzie pewien, do jakiego stopnia ma na niego wpływ. Ot i wszystko. Bo w zasadzie nie był przeciwny przypływom dobrego samopoczucia u swoich agentów.

Widział już gmach ambasady. Postanowił poddać Dicksteina obserwacji, do czego będą potrzebne dwa wozy i trzy zespoły agentów, zmieniających się co osiem godzin. Szef londyńskiej placówki zacznie oczywiście zrzędzić. Do diabła z nim!

Konieczność ustalenia przyczyn zmiany nastroju Dicksteina była zaledwie pierwszym z powodów, dla których Borg uznał, że go nie wycofa. Drugi miał większą wagę. Dickstein opracował plan jedynie częściowo i może okazać się, że ktoś inny nie zdoła doprowadzić go do końca. Będzie mógł jednak przejąć pałeczkę, skoro tylko Dickstein dopracuje szczegóły. Borg postanowił go zdjąć przy pierwszej nadarzającej się okazji. Dickstein będzie wściekły, uzna, że został wyrolowany. Nie szkodzi, do diabła z Dicksteinem.

***

Major Piotr Aleksiejewicz Tyrin nie przepadał w gruncie rzeczy za Rostowem. Nie lubił żadnego ze swych przełożonych; jego zdaniem, tylko gnida mogła w KGB awansować powyżej majora. Mimo to żywił dla swego inteligentnego i życzliwego szefa rodzaj sympatii przemieszanej z podziwem. Tyrin odznaczał się sporymi umiejętnościami, szczególnie w dziedzinie elektroniki, nie potrafił jednak kierować ludźmi. Stopień majora zawdzięczał tylko przynależności do odnoszącej niebywałe sukcesy grupy Rostowa.

– Abba Allon. Wylot High Street. Pięćdziesiąt dwa czy dziewiątka? Gdzie jesteś, pięćdziesiąt dwa?

– Tu pięćdziesiąt dwa. Jesteśmy w pobliżu. Przejmujemy go. Jak wygląda?

– Płaszcz przeciwdeszczowy z plastiku, zielony kapelusz, wąsy.

Na przyjaciela Rostow nie bardzo się nadawał, trudno było sobie jednak wyobrazić gorszego przeciwnika. Przekonał się o tym pułkownik Pietrow z Londynu. Usiłował przystopować Rostowa, aż tu ku swemu olbrzymiemu zaskoczeniu w środku nocy odebrał telefon od samego przewodniczącego KGB, Jurija Andropowa. Według ludzi z ambasady, wyglądał po tej rozmowie jak upiór. Odtąd Rostow robił, co chciał: kiedy kichnął, pięciu agentów gnało co sił w nogach po chusteczki higieniczne.

– Dobra, to Ruth Davisson, idzie… w kierunku północnym.

– Tu dziewiętnastka, możemy ją przejąć…

– Spokojnie, dziewiętnastka. Fałszywy alarm. To tylko podobna do niej sekretarka.

Rostow zaanektował wszystkich najlepszych wywiadowców Pietrowa, prawdziwych artystów w swoim fachu, i większość jego samochodów. Teren wokół ambasady izraelskiej w Londynie zaroił się od agentów – ktoś nawet powiedział, że więcej tu czerwonych, niż w klinice na Kremlu – niełatwo ich było jednak zidentyfikować. Używali samochodów osobowych, furgonetek, taksówek, ciężarówek, a jeden z pojazdów przypominał do złudzenia nie oznakowany autobus stołecznej policji. Inni kryli się w budynkach publicznych, a jeszcze inni przemierzali piechotą ulice i alejki parku. Jeden zapędził się nawet do ambasady, gdzie w koszmarnej, łamanej angielszczyźnie dopytywał się o warunki emigracji do Izraela.

Położenie ambasady idealnie sprzyjało podobnym akcjom. Budynek stał w małym dyplomatycznym getcie na skraju Kensingon Gardens. Tak wiele pięknych starych domów należało tu do przedstawicielstw zagranicznych, że cały teren znany był jako Zaułek Ambasad. Nie opodal, w Kensington Palace Gardens, miała także swoją siedzibę ambasada radziecka. Kilka ulic tworzyło obszar zamknięty i wszyscy przybysze z zewnątrz musieli opowiadać się policjantowi.

– Dziewiętnastka, tym razem to Ruth Davisson… słyszysz, dziewiętnastka?

– Tu dziewiętnastka, słyszę.

– Jesteście wciąż od strony północnej?

– Tak. I wiemy, jak wygląda Davisson.

W gruncie rzeczy tylko jeden człowiek z całej ekipy widział drzwi ambasady Izraela – był nim Rostow, który siedząc na dwudziestym piętrze hotelu, z odległości pól mili prowadził obserwację przez zamontowaną na trójnogu potężną zeissowską lornetę. Dobry widok na Zaułek Ambasad miało się z kilku wysokich budynków w West Endzie, jednak za wynajęcie pewnych apartamentów w niektórych hotelach żądano nieprzyzwoicie wysokich cen, jako że – wedle pogłosek – można z nich było zajrzeć na dziedziniec sąsiadującego z Zaułkiem pałacu, który zamieszkiwała księżniczka Małgorzata i któremu zawdzięczały nazwę Kensington Palace Gardens i Palace Green.

W jednym z takich apartamentów zainstalował się Rostow, wyposażony nie tylko w lornetę, lecz również w radiostację. Każda z jego lotnych brygad dysponowała walkie-talkie. Rostow porozumiewał się ze swoimi ludźmi po rosyjsku, mówił bardzo szybko i używał wielu mylących zakodowanych haseł, częstotliwość zaś, na której nadawał i odbierał, zmieniała się co pięć minut, zgodnie z programem komputerowym wbudowanym w każde z urządzeń. Mój system – pomyślał Tyrin, będący jego twórcą – działa doskonale, wyjąwszy fakt, iż raz w czasie całego cyklu wszyscy odbierali przez pięć minut pierwszy program BBC.

– Ósemka, przenieś się na stronę północną.

– Zrozumiałem.

Gdyby Izraelczycy rezydowali w Belgravii, dzielnicy bardziej zasiedziałych ambasad, zadanie Rostowa byłoby trudniejsze. Brakowało tam sklepów, kawiarni i budynków publicznych, w których mogliby zniknąć agenci; ponieważ zaś cały kwartał był spokojny, zamożny i naszpikowany ambasadorami, policja zwracała szczególną uwagę na wszelkie podejrzane działania. Każda ze standardowych sztuczek wywiadowczych – furgonetka monterów telefonicznych, ekipa drogowa z pasiastym namiotem – w ciągu kilku minut ściągnęłaby całą gromadę bobbies. Tu sprawy miały się zupełnie inaczej: małą oazę Zaułka Ambasad otaczał Kensington, wielka dzielnica handlowa z czterema muzeami i mnóstwem rozmaitych uczelni.

41
{"b":"101331","o":1}