– Wcale nie – odparł żywo Rostow, chociaż tamten miał rację. – To standardowa technika. Sam tak robiłem i miałem wyniki.
– A jeśli skontaktował się z Ashfordem…
– Wtedy mamy szansę znów go złapać. Dlatego chcę, żebyś pojechał do Oksfordu.
– Och! – Hasan się nie połapał, dokąd zmierza rozmowa, i dał się zapędzić w kozi róg. – Dickstein mógł się kontaktować telefonicznie…
– Mógł, ale w pewnych wypadkach łatwiej to zrobić osobiście. Można powiedzieć, że akurat jest się w mieście, ot, okazja, by wpaść i pogadać o dawnych czasach… Trudno rozmawiać w ten sposób przez centralę międzynarodową. Dlatego ty też raczej jedź, niż dzwoń.
– Chyba masz rację – poddał się Hasan. – Chciałem wysłać meldunek do Kairu, jak tylko przeczytamy wydruk.
Tego właśnie Rostow wolał uniknąć.
– Dobry pomysł – powiedział. – Ale meldunek będzie jeszcze lepszy, jeśli doniesiesz, że znów wpadłeś na trop Dicksteina.
Hasan patrzył przed siebie, jakby gdzieś w oddali chciał zobaczyć Oksford.
– Wracajmy – rzucił. – Dość się nachodziłem.
Teraz należało odegrać przyjaciela. Rostow objął go ramieniem.
– Wy, Europejczycy, jesteście tacy miękcy.
– Nie wmawiaj mi, że KGB ma ciężkie życie w Moskwie.
– Opowiedzieć ci rosyjski kawał? – zaproponował Rostow, gdy się wspinali pod górę. – Breżniew mówi swojej matce, jak daleko zaszedł w życiu. Pokazuje jej mieszkanie. Wielkie, z zachodnimi meblami, zmywarką, lodówką, służącymi. Ona nic, ani słowa. Wiezie ją na daczę nad Morze Czarne. Tam: wielka willa z basenem, prywatna plaża, jeszcze więcej służby. Ale na niej nawet to nie robi wrażenia. Wsadza ją więc do swojego ziła i zabiera do domku myśliwskiego. Piękne tereny, strzelby, psy. W końcu pyta: “Mamo, mamo, dlaczego nic nie mówisz? Nie jesteś dumna?” Ona na to: “To cudowne, Leonidzie, ale co zrobisz, jak wrócą komuniści?”
Rostow zaniósł się śmiechem, lecz Hasan tylko się uśmiechnął.
– Nie sądzisz, że to zabawne? – spytał Rostow.
– Niezbyt. To poczucie winy każe ci się śmiać z tego dowcipu. Ja nie czuję się winien, wiec nie znajduję w tym nic śmiesznego.
Rostow wzruszył ramionami, myśląc: Dzięki ci, Jasifie Hasanie, za islamską odpowiedź w duchu Zygmunta Freuda. Dotarli do drogi. Zatrzymali się tam chwilę, patrząc na samochody. Hasan z trudem łapał oddech. Rostow coś sobie przypomniał.
– Słuchaj, jest coś, o co zawsze chciałem cię zapytać. Czy naprawdę rżnąłeś żonę Ashforda?
– Tylko cztery, pięć razy w tygodniu – powiedział Hasan i zaśmiał się głośno.
– I kto teraz czuje się winny? – zapytał Rostow.
***
Przyszedł na dworzec wcześnie, a pociąg się spóźnił, więc musiał czekać całą godzinę. Ten jeden jedyny raz w życiu przeczytał “Newsweek” od deski do deski. Suza prawie wbiegła z peronu, radośnie uśmiechnięta. Tak jak wczoraj, objęła go za szyję i pocałowała. Ale tym razem pocałunek był dłuższy. Nie wiedzieć czemu spodziewał się, że dziewczyna włoży długą suknię i etolę z norek, niczym żona bankiera na wieczór w klubie “61” w Tel-Awiwie. Lecz oczywiście to był inny kraj, inne pokolenie. Miała na sobie wysokie botki niknące pod długą spódnicą, jedwabną bluzkę i haftowaną kamizelkę, która świetnie nadawałaby się dla matadora. Była bez makijażu. I miała zupełnie wolne ręce: żadnego płaszcza, torebki, nesesera. Stali tak uśmiechając się do siebie przez chwilę. Dickstein, nie całkiem pewny, co powinien zrobić, podał jej ramię, jak wczoraj, i chyba była z tego zadowolona. Ruszyli w stronę postoju taksówek.
– Dokąd chciałabyś pójść? – spytał, kiedy wsiedli do wozu.
– Nic nie zarezerwowałeś?
Powinienem był zarezerwować stolik, pomyślał.
– Nie znam londyńskich restauracji.
– Na Kings Road – poleciła Suza kierowcy.
Kiedy taksówka ruszyła, spojrzała na Dicksteina i powiedziała:
– Hej, Nathanielu!
Nikt nigdy nie mówił do niego “Nathanielu”. Spodobało mu się to.
Wybrała restaurację w Chelsea, małą, słabo oświetloną i modną, idąc do stolika Dickstein zauważył jedną czy dwie znajome twarze. Żołądek podskoczył mu do gardła. Zaraz jednak sobie uświadomił, że to popularni piosenkarze, których zdjęcia widywał w prasie, i znów się rozluźnił. Cieszył się, że wciąż ma taki refleks, chociaż tak nietypowo spędza ten wieczór. Był też zadowolony z tego, że inni klienci są w różnym wieku, bo obawiał się, że może być najstarszym gościem w restauracji.
Usiedli. Dickstein zapytał:
– Czy zawsze przychodzisz tu ze swoimi młodymi adoratorami?
Suza uśmiechnęła się chłodno.
– To pierwsza niedowcipna rzecz, jaką powiedziałeś.
– Poprawię się. – Chciał sam siebie kopnąć w kostkę.
– Co lubisz jeść? – spytała; przykry moment minął.
– W domu jadam pełnowartościowe, pożywne, wspólne posiłki. Poza krajem mieszkam w hotelach, a tam karmią samymi paskudztwami, świństwem, które uchodzi za haute cuisine. A ja lubię to, czego nie można nigdzie dostać: pieczony udziec jagnięcy, stek i pudding z cynaderek, gulasz z Lancashire.
– Wiesz, co w tobie lubię? – Uśmiechnęła się. – Nie masz pojęcia, co jest, a co nie jest modne. I wcale się tym nie przejmujesz.
Pomacał klapy marynarki.
– Nie podoba ci się mój garnitur?
– Szalenie mi się podoba. Musiał już wyjść z mody, kiedy go kupowałeś.
Zdecydował się na pieczoną wołowinę z patelni, Suza na wątróbkę sauté, którą zjadła z ogromnym smakiem. Zamówił butelkę burgunda: delikatniejsze wino nie pasowałoby do wątróbki. Jego wiedza o winie była jedyną rzeczą, której mógł się nie wstydzić w towarzystwie. Wypiła większą część butelki. On nie miał wielkiej ochoty.
Opowiedziała mu o swoich doświadczeniach z LSD.
– To było niezapomniane. Czułam całe swoje ciało, od środka i na zewnątrz. Słyszałam swoje serce. Skórę miałam absolutnie cudowną w dotyku. I te kolory, na wszystkim… Pozostaje pytanie, czy to prochy pokazały mi zdumiewające rzeczy, czy tylko sprawiły, że byłam zdumiona? Czy to nowy sposób widzenia świata, czy zaledwie połączenie doznań, których można by doświadczyć, jeśliby naprawdę zobaczyć świat na nowo?
– Czy potem nie potrzebowałaś tego więcej? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Nie lubię aż tak tracić kontroli nad sobą. Ale cieszę się, że wiem, jak to jest.
– Właśnie dlatego nienawidzę się upijać. Utrata panowania nad sobą. Chociaż wiem, że to nie ta sama konkurencja. Ale cóż, kiedy parę razy się upiłem, jakoś nie czułem, żebym znalazł klucz do istoty wszechrzeczy.
Machnęła ręką na znak, że to nie najważniejsze. Była to długa, smukła ręka Eili, i nagle Dickstein przypomniał sobie ten gest: dokładnie taki sam, pełen wdzięku, widywał kiedyś u tamtej.
– Nie wierzę, żeby narkotyki mogły rozwiązać problemy tego świata – powiedziała.
– A w co wierzysz, Suza?
Zawahała się, patrząc na niego z uśmiechem.
– Wierzę, że jedyne, czego nam potrzeba, to miłość. – Mówiła to takim tonem, jakby już zawczasu chciała się obronić przed spodziewanym szyderstwem.
– Taka filozofia bardziej pasuje do bawiących się londyńczyków niż do walczących Izraelczyków.
– Chyba nie ma sensu cię nawracać.
– Powinienem być szczęśliwy.
Spojrzała mu w oczy.
– Nigdy nie wiesz, jakie szczęście może cię spotkać.
Popatrzył na menu i rzekł:
– Na przykład truskawki.
– Powiedz mi, kogo kochasz, Nathanielu? – spytała nagle.
– Starą kobietę, dziecko i ducha – odpowiedział szybko, bo sam sobie zadawał takie pytanie. – Stara kobieta nazywa się Ester i pamięta pogromy w carskiej Rosji. Dziecko to chłopiec imieniem Motie. Lubi Wyspę Skarbów. Jego ojciec zginął w czasie wojny sześciodniowej.
– A duch?
– Masz ochotę na truskawki?
– Tak, poproszę.
– Ze śmietaną?
– Nie, dzięki. Nie chcesz powiedzieć mi o duchu?
– Powiem ci, jak tylko sam będę wiedział.
Jak zwykle w czerwcu truskawki były znakomite.