Литмир - Электронная Библиотека
***

Są dwa rodzaje cieni: uliczni artyści i buldogi. Uliczni artyści uważają umiejętność bycia czyimś cieniem za specjalizację najwyższej klasy, porównywalną z takimi jak biofizyka czy pisanie poezji. Są perfekcjonistami, którzy potrafią być prawie niewidzialni. Mają skromne, nie rzucające się w oczy ubrania, przed lustrem ćwiczą, jak przybierać obojętny wyraz twarzy, znają tysiące sztuczek z wchodzeniem i wychodzeniem ze sklepów, z kolejkami do autobusów, policjantami i dziećmi, okularami, torbami na zakupy i żywopłotami. Gardzą buldogami, dla których być czyimś cieniem znaczy iść jego śladem, iść śladem swego pana.

Nik Bunin był buldogiem. Sprawiał wrażenie młodego rzezimieszka, kogoś, kto może stać się równie dobrze policjantem, jak przestępcą, zależnie od tego, jaki los jest mu przeznaczony. A los chciał, że Nik trafił do KGB. Jego brat trudnił się w Gruzji handlem narkotykami. Dostarczał haszysz z Tbilisi na Uniwersytet Moskiewski, gdzie narkotyzował się nim między innymi syn Rostowa – Jurij. Oficjalnie Nik był kierowcą, nieoficjalnie gorylem, a jeszcze bardziej nieoficjalnie zawodowym bandytą.

To właśnie Nik wypatrzył Pirata.

Nik miał niecałe sześć stóp wzrostu i był bardzo barczysty. Szerokie bary okrywał skórzaną kurtką. Miał krótkie blond włosy i wodnisto zielone oczy. Trochę się wstydził, że mimo swych dwudziestu pięciu lat nie musi się jeszcze codziennie golić.

W nocnym klubie przy rue Dicks oceniono, że jest diabelnie interesujący.

Przyszedł o wpół do ósmej, tuż po otwarciu klubu, siedział w tym samym rogu całą noc, pijąc z wielkim upodobaniem zimną wódkę. Czekał. Ktoś poprosił go do tańca, ale Nik odpowiedział mu w złej francuszczyźnie, by się odpieprzył. Gdy przyszedł tu następnego wieczoru, niektórzy zastanawiali się, czy nie jest zdradzonym kochankiem, który pragnie konfrontacji. Robił wrażenie kogoś, kogo homoseksualiści klasyfikują jako “twardziela”. Głównie przez te szerokie bary, skórzaną kurtkę i surowy wyraz twarzy.

Nik nie miał o tych wszystkich domysłach pojęcia. Pokazano mu fotografię jakiegoś człowieka, kazano iść do klubu i czekać na niego. Zapamiętał jego twarz, potem poszedł do klubu i obserwował gości. Nie robiło mu wielkiej różnicy, czy ma iść do burdelu, czy do kościoła. Czasami cieszył się, że będzie miał okazję dać komuś w pysk, ale poza tym zależało mu wyłącznie na stałej pensji i dwóch wolnych dniach w tygodniu. Poświęcał je swoim dwóm pasjom: piciu wódki i kolorowaniu książeczek.

Kiedy do klubu wszedł Nat Dickstein, Nik zachował absolutny spokój. Zawsze gdy dobrze się spisał, Rostow zakładał, że stało się tak dzięki dokładnemu wypełnieniu rozkazów. I w zasadzie miał rację. Po chwili Nik zobaczył, że klient siada samotnie, zamawia coś, zostaje obsłużony, po czym sączy swoje piwo. Wyglądało na to, że on też na kogoś czeka.

Nik uznał, że pora zadzwonić do hotelu. Wyszedł do hallu, wykręcił numer. W słuchawce odezwał się głos Rostowa.

– Tu Nik. Właśnie przyszedł klient.

– Dobrze – powiedział Rostow. – Co robi?

– Czeka.

– Dobrze. Sam?

– Tak.

– Pilnuj go i dzwoń do mnie, jeżeli zacznie robić coś ciekawego.

– Jasne.

– Wysyłam Piotra. Będzie czekał na zewnątrz. Jeśli klient wyjdzie z klubu, idź za nim. Razem z Piotrem. Arab będzie z wami, w samochodzie. Będzie się trzymał z tyłu. To jest… poczekaj minutę… Zielony volkswagen garbus.

– Zrobione.

– Wracaj teraz do niego.

Nik odwiesił słuchawkę i wrócił na swoje miejsce, nie patrząc na Dicksteina.

Pięć minut później w klubie zjawił się dobrze ubrany przystojny mężczyzna około czterdziestki. Rozejrzał się, minął stolik Dicksteina i usiadł przy barze. Nik zauważył, że Dickstein podnosi ze stołu kawałek papieru i chowa go do kieszeni. Wszystko bardzo dyskretnie. Tylko ktoś uważnie go obserwujący mógł się zorientować, że coś się dzieje.

Nik znów ruszył do telefonu.

– Przyszedł jakiś pedał i dał mu coś. Wyglądało to jak bilet – powiedział do Rostowa.

– Czy jak bilet do teatru?

– Nie wiem.

– Rozmawiali?

– Nie, pedał po prostu przeszedł obok niego i upuścił bilet na stół. Nawet na siebie nie spojrzeli.

– W porządku. Zostań tam. Piotr powinien już stać na zewnątrz.

– Chwileczkę – zaoponował Nik. – Klient właśnie wszedł do hallu… Idzie do lady, podaje ten bilet… aha, to jest numerek do szatni.

– Nie rozłączaj się, mów, co się dzieje. – Głos Rostowa był lodowato spokojny.

– Facet zza lady podaje mu teczkę. Bierze napiwek.

– To jest dostawa. Świetnie.

– Klient wychodzi z klubu.

– Idź za nim.

– Czy mam zabrać mu teczkę?

– Nie. Dopóki wiemy, co się z nim dzieje, nie chcę, byśmy się ujawniali. Dowiedz się, dokąd idzie. Teraz w drogę!

Nik odwiesił słuchawkę. Dał szatniarzowi kilka banknotów.

– Bardzo się śpieszę, to na zapłacenie mojego rachunku – rzucił.

Na dworze był jasny, letni wieczór. Ludzie wybierali się do restauracji, kin albo po prostu spacerowali. Nik rozejrzał się w lewo i w prawo. Klienta dostrzegł po drugiej stronie ulicy w odległości pięćdziesięciu jardów. Przeszedł przez jezdnię i ruszył za nim.

Nat Dickstein szedł szybko, patrząc prosto przed siebie. Pod pachą trzymał teczkę. Nik nie spuszczając go z oka, minął kilka przecznic. Gdyby w tym momencie Dickstein się odwrócił, zobaczyłby człowieka, który również był w klubie, i zastanowiłby się, czy nie jest śledzony. Potem pojawił się Piotr, szedł obok Nika, szturchnął go w ramię i wyminął. Nik zwolnił kroku i teraz widział plecy Piotra, ale nie widział Dicksteina. Gdyby Dickstein się odwrócił, nie zobaczyłby Nika i nie mógłby też rozpoznać Piotra. Przy takim systemie nadzoru bardzo trudno jest klientowi się zorientować, że ktoś go śledzi. Ale im dłużej to trwa, tym więcej ludzi musi się na zmianę włączać w to zadanie.

Przeszli tak milę. Nagle tuż obok Nika zahamował przy krawężniku zielony volkswagen. Jasif Hasan wychylił się zza kierownicy i otworzył drzwi.

– Nowe rozkazy – rzucił. – Wskakuj.

Nik wsiadł do samochodu, Hasan szybko zawrócił w stronę nocnego klubu przy rue Dicks.

– Świetnie się spisałeś – powiedział Hasan.

Nik udawał, że nie słyszy.

– Chcemy, żebyś wrócił do klubu, przyuważył tego, który dostarczył teczkę, i poszedł za nim do domu – oznajmił Hasan.

– Czy tak powiedział pułkownik Rostow?

– Tak.

– Zrobione.

Hasan zatrzymał wóz tuż przed klubem. Nik wszedł do środka. Stanął w drzwiach i rozejrzał się po sali. Człowieka, którego szukał, już nie było.

***

Wydruk komputerowy liczył ponad sto stron. Dicksteinowi serce zamarło, kiedy przeglądał bezcenne kartki, w których zdobycie włożył tyle trudu. Żadna z informacji w wydruku nic mu nie mówiła.

Wrócił do pierwszej strony i ponownie jej się przyjrzał. Mnóstwo liczb i liter. Czy to szyfr? Nie, takim wydrukiem posługiwali się codziennie szeregowi pracownicy Euratomu, musiał więc być zrozumiały.

Dickstein usiłował się skoncentrować. Dostrzegł symbol “V234”. Wiedział, że musi to być izotop uranu. Następnie przeczytał inny zestaw liter i liczb: “180 KG”, sto osiemdziesiąt kilogramów. “17F68” oznaczało pewnie datę 17 lutego 1968. Stopniowo linijki wydrukowanych przez komputer liter i liczb zaczęły nabierać znaczenia. Znalazł nazwy miejscowości z różnych krajów Europy, takie słowa, jak “pociąg” czy “ciężarówka” i nazwy z końcówkami “SA” albo “Inc”, co musiało oznaczać przedsiębiorstwa. Tekst stał się zrozumiały: pierwsza linijka podawała ilość i rodzaj materiału, druga nazwę i adres nadawcy. I tak dalej.

Podniosło go to na duchu. Czytał z rosnącym zrozumieniem i satysfakcją. Na wydruku figurowało około sześćdziesięciu pozycji. Wyglądało na to, że dominowały trzy główne ich typy. Wielkie ilości surowej rudy uranu z kopalni w Południowej Afryce, Kanadzie i Francji przeznaczone dla europejskich rafinerii; składniki paliwa – tlenki, czysty uran i substancje wzbogacające przewożone z zakładów wytwórczych do reaktorów; i wreszcie zużyte paliwo z reaktorów, które szło do wtórnego wykorzystania i rozmieszczenia. Było kilka nietypowych transportów, głównie składników plutonu i transuranu uzyskiwanych ze zużytego paliwa, wysyłanych do laboratoriów w uniwersytetach i instytutach badawczych.

28
{"b":"101331","o":1}