– Skoro wszystko ku temu zmierza, możemy zwołać konferencję prasową, ogłosić, że Egipcjanie przystąpili do produkcji bomby, i nalegać, żeby świat ich powstrzymał. W każdym razie sądzę, że ludzie u nas chcą mieć bombę, i że zadowoli ich takie wytłumaczenie.
– I może właśnie mają rację – powiedział Borg. – Nie można ciągle walczyć, co kilka lat toczyć wojen. Za którymś razem można przegrać.
– Moglibyśmy zawrzeć pokój.
– Jesteś kretyńsko naiwny – parsknął Borg.
– A gdybyśmy załatwili kilka spraw: ziemie okupowane, prawo do powrotu, równe prawa dla Arabów w Izraelu…
– Arabowie mają równe prawa.
– Jesteś kretyńsko naiwny – zaśmiał się gorzko Dickstein.
– Słuchaj. – Borg z trudem zachowywał spokój. Dickstein rozumiał jego rozdrażnienie. Reakcja typowa dla wielu Izraelczyków, których zdaniem wcielenie w życie tych liberalnych idei stanowiłoby pierwszy krok po równi pochyłej: kolejne ustępstwa sprawiłyby, że cały kraj zostałby podany Arabom na talerzu. Takie idee podcinają korzenie żydowskiej tożsamości. – Słuchaj – powtórzył Borg – może powinniśmy sprzedać nasze dziedzictwo za miskę soczewicy. Ale żyjemy w realnym świecie i ludzie w tym kraju nie będą głosować na pokój za wszelką cenę. A w głębi duszy sam przyznajesz, że Arabom też się do tego pokoju nie śpieszy. Nadal zatem jesteśmy skazani na walkę przeciwko nim. Jeśli musimy walczyć, lepiej, żebyśmy zwyciężyli. A jeśli chcemy mieć pewność, że zwyciężymy, lepiej, żebyś ukradł dla nas trochę uranu.
– Najbardziej nie lubię w tobie tego, że zwykle masz rację – powiedział Dickstein.
Borg opuścił nieco szybę i wyrzucił niedopałek cygara. Posypały się iskry jak z fajerwerku. Widać już było światła Tel-Awiwu – właśnie dojeżdżali.
– Widzisz, wobec większości moich ludzi nie czuję się w obowiązku wytaczać argumentów politycznych przy omawianiu pomierzonego im zadania, oni po prostu podporządkowują się rozkazom, tak jak powinni robić ludzie czynu – oświadczył Borg.
– Nie wierzę ci – odparł Dickstein. – Albo będziemy narodem idealistów, albo nic z nas nie zostanie.
– Możliwe.
– Kiedyś poznałem pewnego gościa imieniem Wolfgang. Zazwyczaj mawiał: “Ja tylko wykonuję rozkazy”. I potem zazwyczaj łamał mi nogę.
– Taaa – powiedział Borg. – Wspominałeś mi o tym.
***
Kiedy przedsiębiorstwo zatrudnia księgowego, pierwszą rzeczą, którą ten robi, jest złożenie oświadczenia, iż ma tak wiele pracy związanej z ogólnymi kierunkami polityki finansowej firmy, że do prowadzenia księgowości musi zatrudnić asystenta. Podobnie wygląda to u szpiegów. Państwo powołuje służbę wywiadowczą, żeby dowiedzieć się, ile czołgów mają sąsiedzi i gdzie je trzymają, ale wywiad zaraz oświadcza; że jest tak zajęty inwigilacją elementów wywrotowych wewnątrz kraju, iż należy powołać oddzielną służbę, która zajmowałaby się wywiadem wojskowym.
Tak było w Egipcie w 1955 roku. Ledwo opierzony wywiad dzielił się wtedy na dwa departamenty. Wywiad wojskowy zajmował się liczeniem czołgów izraelskich, choć cały splendor spływał na wywiad cywilny.
Żeby rzecz jeszcze bardziej skomplikować, człowiekiem odpowiedzialnym za pracę oba departamentów był szef wywiadu cywilnego, teoretycznie nadzorowany przez ministra spraw wewnętrznych. Ale zjawiskiem, któremu zwykłą koleją rzeczy podlegają służby specjalne, są wysiłki głowy państwa, żeby je sobie podporządkować. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, szpiedzy nieustannie snują obłąkańcze plany zabójstw, szantaży i zamachów, co może okazać się kłopotliwe, kiedy stracą grunt pod nogami; z tej racji prezydenci i premierzy wolą mieć ich na oku. Po drugie, służby wywiadowcze są źródłem władzy, szczególnie w krajach nie ustabilizowanych politycznie, a rządzący państwem chce trzymać ją w swoich rękach.
Szef wywiadu cywilnego w Kairze składał zatem meldunki prezydentowi albo ministrowi stanu.
Kauasz, wysoki Arab, który przesłuchiwał i zabił Toufika, a później dał dozymetr Borgowi, pracował w zarządzie wywiadu cywilnego, szacownej, nie umundurowanej połowie służb specjalnych. Był człowiekiem inteligentnym i pełnym dostojeństwa oraz wielkiej uczciwości, a przy tym głęboko religijnym, aż do granic mistycyzmu. Religijność Kauasza kształtowała jego najbardziej nieprawdopodobne, by nie powiedzieć dziwaczne, przekonania na temat rzeczywistości. Kauasz wyznawał jedną z odmian chrześcijaństwa, w której utrzymywano, że powrót Żydów do Ziemi Obiecanej, nakazany przez Biblię, ma poprzedzać koniec świata. Sprzeciwianie się temu powrotowi było więc grzechem, wysiłek zaś i podjęty w celu jego urzeczywistnienia – świętą powinnością. Dlatego Kauasz został podwójnym agentem.
Praca stanowiła sens jego doczesnej egzystencji. Wiara prowadziła go ku życiu tajemnemu, dzięki niej stopniowo odcinał się od przyjaciół, sąsiadów i, z małymi wyjątkami, od rodziny. Nie miał żadnych ambicji osobistych, nie licząc tego, że chciał pójść do nieba. Żył ascetycznie, a jedyną przyjemność na tym padole stanowiło dla niego gromadzenie punktów w grze wywiadów. Przypominał bardzo Pierre’a Borga, z tą tylko różnicą, że był szczęśliwy.
Ale teraz chodził przygnębiony i miał kłopoty. Tracił bowiem punkty w sprawie profesora Schulza. Przedsięwzięciem w Kattarze nie zajmował się wywiad cywilny, lecz druga połowa tajnych służb – wywiad wojskowy. Toteż Kauasz tak długo pościł i medytował, aż bezsennej nocy udało mu się opracować plan rozszyfrowania tych tajemnic.
Miał dalekiego kuzyna, Asama, który pracował w biurze szefa wywiadu cywilnego, instytucji, która koordynowała prace obu departamentów. Asam był starszy od Kauasza, ale nie tak bystry.
Obaj kuzyni siedzieli na zapleczu małej, brudnej kawiarni w pobliżu Szerif Pasza. Pili ciepławy likier cytrynowy i odpędzali muchy dymem z papierosów. Wyglądali zupełnie jak bracia: takie same lekkie garnitury, takie same wąsy á la Naser. Kauasz zamierzał dowiedzieć się od Asama czegoś o Kattarze. Obmyślił sobie sposób podejścia i bardzo się pilnował, żeby wyłożyć sprawę nader delikatnie. W rozmowie okazał swój niewzruszony i spokojny charakter, choć odczuwał silny niepokój wewnętrzny. Przystąpił do rzeczy bardzo bezpośrednio.
– Kuzynie, czy wiesz, co takiego wydarzyło się w Kattarze?
Na urodziwej twarzy Asama pojawił się cień podejrzliwości.
– Jeśli ty nie wiesz, ja nie mogę ci powiedzieć.
Kauasz pokręcił głową, jak gdyby Asam go nie rozumiał.
– Nie chcę, żebyś wyjawiał mi tajemnice. Skądinąd domyślam się, czego dotyczy to przedsięwzięcie. – Tu skłamał. – Martwi mnie tylko, że kontroluje to Maradżi.
– Dlaczego?
– Chodzi o ciebie. Mam na myśli twoją karierę.
– Ja się nie martwię.
– A powinieneś. Maradżi chce zająć twoje stanowisko. Musisz o tym wiedzieć.
Właściciel kawiarni przyniósł talerz oliwek i dwa płaskie bochenki pity. Kauasz zamilkł czekając, aż gospodarz się oddali. Obserwował reakcję Asama na kłamstwo o Maradżim. Asam był zaniepokojony.
– Maradżi składa raporty bezpośrednio ministrowi – kontynuował Kauasz.
– Przecież i tak mam wgląd we wszystkie dokumenty – bronił się Asam.
– Ale nie wiesz, co on mówi ministrowi prywatnie. Ma teraz bardzo mocną pozycję.
Asam zmarszczył brwi.
– Swoją drogą ciekawe, skąd się dowiedziałeś o projekcie.
Kauasz oparł się plecami o zimną betonową ścianę.
– Jeden z ludzi Maradżiego pracował w Kairze jako goryl i pewnie od razu spostrzegł, że jest śledzony. Ogonem był agent izraelski, niejaki Toufik. Maradżi nie dysponuje żadnymi ludźmi do pracy w terenie, meldunek tego goryla dotarł do mnie. Zgarnąłem Toufika.
Asam skrzywił się z niesmakiem. To błąd pozwolić się śledzić. Jeszcze gorzej jest zwracać się do niewłaściwego departamentu o pomoc. To fatalne.
– Może dałoby się coś z tym zrobić, mój kuzynie.
Asam potarł nos dłonią ciężką od pierścieni.