Литмир - Электронная Библиотека

W poniedziałek pięcioosobowa delegacja zjawiła się w ratuszu. Przewodniczył jej najstarszy z bednarzy Kuterskich, Antoni, a składała się z dwóch gospodyń domowych, nawiedzonej duchem apostolskim dentystki o imieniu Róża oraz ogrodnika Świderskiego. Lista z postulatami wylądowała na biurku.

– W porządku – powiedział naczelnik – rozpatrzymy punkt po punkcie. Bez zwłoki. Posadził gości za stołem, kazał poczęstować kawą.

– Pierwsze: przemianować ulicę Bolesława Śmiałego na ulicę marszałka Józefa Piłsudskiego. Drodzy państwo, uchwałę taką musi podjąć Rada Miejska, ja wykonuję tylko jej polecenia. Drugie: wyciąć dęby na wzgórzu. Wykluczone, odkąd ustawę o ochronie przyrody uchwalił Sejm, obowiązuje ona wszystkich obywateli. Mnie, was i proboszcza też. A pan, panie Antoni, -może dębinę na beczki sprowadzić z nadleśnictwa. Trzecie: usunąć ze szkoły nauczycieli: Pokornego i Piotrowską. A dla-czegoż to, jeśli wolno spytać?

– Bezbożnicy! – wykrzyknęła dentystka, pąsowiejąc z emocji.

– Pani Różo, pacjent przychodząc z chorym zębem pyta, czy pani jest wierząca? Jego obchodzi tylko aby zabieg wykonany został fachowo. Zastanowiliście się, kto będzie uczył wasze dzieci, jeśli zwolnimy najlepszych pedagogów?

Delegacja milczała.

– Jest jeszcze punkt czwarty: domagamy się wolności religii. Możecie wskazać choćby jeden przypadek, że komuś utrudniano praktyki religijne? A może ksiądz Maciąg miał kłopoty z budową kościoła? Nie? To powiedzcie mu, żeby przestał ludziom mącić w głowach.

Nie ulegało wątpliwości, że pierwszą rundę władza wygrała. Proboszcz wyciągnął stąd wniosek, iż dalsza rozgrywka wymaga mobilizacji opinii publicznej. Ton niedzielnych kazań stawał się coraz ostrzejszy, on zresztą wyżywał się w oratorskim kunszcie i nie zwykł hamować impetu doborem argumentów. Włosy zapuścił sobie na kark opadające, co w zestawieniu z ascetyczną twarzą i wyrazistą gestykulacją dawało mu natchniony wyraz.

Najbliższe kazanie poświęcił problemom lokalnym:

– Bracia w Chrystusie, spójrzcie na malowidło przedstawiające męczeństwo naszego patrona. Zabójca trzyma żelazo ociekające krwią, niewinnie przelaną. Hańba, po trzykroć hańba tym, co narzędzie zbrodni kazali umieścić na szyldzie spelunki, gdzie niektórzy z was trwonią ciężko zarobiony grosz. Zajazd Pod Mieczem – oto pomnik, który bezbożna władza wystawiła ohydnemu czynowi króla-świętobójcy. Azaliż myślicie, że szatan chichocze z zadowolenia tylko na tym obrazie? O nie! Obmierzły rechot władcy ciemności rozlega się dziś z różnych stron Trzydębów, a kolor jego czerwony, a znak jego sierp i młot, a gniazdo jego owe pnie zmurszałe, na urągowisko bogobojnym mieszkańcom sterczące tam, na wzgórzu. Na wasze urągowisko, drodzy bracia i umiłowane siostry! Następnej niedzieli zajął się sprawami ogólnokrajowymi:

– Gdy przemierzamy naszą piękną ojczyznę, ogarnia nas przerażenie. Oto niecne moce usiłują przekształcić Polskę w dziki kraj bez Boga. Zamiast prawdy głosi się kłamstwo, zamiast wolności daje niewolę, zamiast miłości wpaja nienawiść, zamiast moralności szerzy nieprawość. Komuż, jak nie nam, przypadło w udziale bronić wiary świętej i postawić tamę ideologii marksistowskiej, która niby Lewiatan chce pożreć kraj od tysiąca lat katolicki? Ludu boży! Możni tego świata usiłują doprowadzić nas do zniszczenia materialnego i nicości duchowej, a ty milczysz? Nie zasłonisz gorącym sercem niby tarczą swego Kościoła? Nie posłuchasz wezwania twych kapłanów? Biada nam, jeśli w potrzebie nie staniemy ramię przy ramieniu, a moce piekielne zwyciężą…

Kolejny popis oratorski sięgał w rejony wielkiej polityki O wymiarze globalnym:

– Spójrzmy na ten świat podzielony, mili bracia. Cóż dostrzegamy? Oto z jednej strony cywilizacja wyrosła w basenie Morza Śródziemnego, kolebce współczesnej kultury, orędowniczka wolności i demokratycznych swobód. Z drugiej strony barbarzyństwo nadciągające od wschodu i niosące pogardę ludzkiej indywidualności. Zaiste! Bóg pragnął nas doświadczyć niby nieszczęsnego Hioba, bowiem znaleźliśmy się w ponurym cieniu mrocznej siły, który wysysa z nas krew, chce zawładnąć umysłem, sięga pazurami po dusze naszych dziatek. Lecz nie upadajcie na duchu, bowiem powiedziane jest: poniżeni będą wywyższeni i zapanuje Królestwo Boże od oceanu do oceanu, od kontynentu do kontynentu, od Bieguna Północnego do Bieguna Południowego i jeszcze dalej. Amen.

Wielebny duszpasterz miewał wszakże przebłyski realizmu. Zdawał sobie sprawę, że samo słowo, choćby najbardziej podniosłe, nie wystarczy, gdyż owieczki odczuwają potrzeby nader prozaicznej natury. Trwała właśnie akcja nadsyłania darów kościelnych z zagranicy, więc zakrzątnął się u zwierzchników i niebawem z ciężarówek wyładowano do sali parafialnej paczki, skrzynie i worki z atrakcyjną zawartością. Zapowiedział radosną wieść z ambony, zaznaczając, że w pierwszym rzędzie obdarowani, zostaną najgorliwsi wierni, następnie rodziny wielodzietne i osoby samotne, a być może również inni potrzebujący. Pod jego dyktando Rada Parafialna sporządziła listę, po czym kogo trzeba obdzielono. Na głowę wypadło pięć kilo cukru, tyleż mąki, nieco kaszy manny, puszka oleju oraz po kilogramie masła i smalcu. Aktywiści otrzymali dodatkowo pewną ilość czekolad, kawy i herbaty.

Kaznodziejska i organizacyjna działalność księdza Maciąga zaczęła przynosić owoce: społeczność trzydębska została przykładnie podzielona na bezbożników i wierzących. Co wszakże nie wyjaśnia wszystkiego, bowiem wśród ateistów rozróżniano członków partii, spisanych na straty i niegodnych szacunku aroganckich wolnomyślicieli, którzy są narzędziem tych pierwszych; niedowiarków przypadkowych, rokujących jeszcze cień nadziei na powrót do owczarni. Wbrew pozorom podziały wśród ludu bożego okazały się bardziej skomplikowane. Najwyżej notowana kategoria to katolicy walczący słowem i czynem; za nimi osoby praktykujące regularnie i szczodre dla kościoła; dalej parafianie wprawdzie praktykujący, lecz skąpi jeszcze dalej ci, co dom modlitwy odwiedzają od wielkiego dzwonu; na samym końcu zaś postacie dwuznaczne, takie co to wprawdzie wiary się nie wypierają, ale w kieszeni noszą legitymacje różnych reżimowych stowarzyszeń. Każda grupa wymagała osobnego podejścia, tak więc – ustaliwszy fronty i taktykę – proboszcz ruszył do ataku.

Na pierwszy ogień miała pójść szkoła a na dowódcę akcji wyznaczył wikarego. I stało się, że Piotruś nie mógł wrócić do domu, gdyż pod koniec lekcji zjawił się ksiądz Pyrko z gitarą, w asyście kilku mężczyzn z emblematami Matki Bożej w klapach marynarki. Wnieśli pokaźny kufer pełen krucyfiksów. Zaraz też zbiegli się ministranci, zakładając pospiesznie na rękawy biało-czerwone opaski. Na komendę księdza wejścia zostały zamknięte i obsadzone pikietami. Manewr odbył się sprawnie, bez zbędnego rozgardiaszu, widocznie role zostały wcześniej przećwiczone. Gdy rozległ się końcowy dzwonek a korytarze wypełniły się dzieciarnią – duchowny wskoczył na krzesło i przemówił:

– Droga młodzieży! Zebraliśmy się tutaj, by izby szkolne ozdobić wizerunkiem Pana naszego, Jezusa Chrystusa, którego bezbożnicy próbują wypędzić z waszych serc. Zamanifestujemy w ten sposób naszą chrześcijańską wolę, naszą jedność z Kościołem Chrystusowym, nasz protest wobec sługusów szatana – to oni usiłują zatruwać wasze młode umysły jadem zwątpienia! Niech zawieszone na ścianach krzyże przypominają w każdej godzinie wołanie, które biegnie dziś przez całą Polskę: my chcemy Boga!

Brzęknęła gitara, popłynęła pieśń: My chcemy Boga Święta Pani, o usłysz naszych wołań glos… Śpiewali tylko członkowie chóru kościelnego, zwrotka po zwrotce; przy wtórze melodii przybysze wędrowali od klasy do klasy, w każdej zawieszając na ścianie krucyfiks.

Dyrektor Pokorny, powiadomiony o incydencie, posłał woźnego na piętro aby pozamykał drzwi, a sam zastawił drogę.

– Zabraniam! To naruszenie Konstytucji! Szkoła jest świecka!

Był wątłej postury; gdy natarła nań asysta duchownego, szansę w tej szamotaninie miał mizerne, zwłaszcza że stłoczeni w gromadę nauczyciele przyglądali się scenie biernie lub z aprobatą, a historyk nawet gorliwie wyciągał krzyże z kufra i podawał we właściwe ręce. Tylko matematyk, wysoki brodacz, nie wytrzymał. Jak pływak wiosłując ramionami przedarł się przez ciżbę, tego kopnął w kostkę, tamtemu łokciem w żołądek, a najbardziej agresywnego dosięgnął prawym sierpowym. Wśród ciszy, która nagle zapadła, rozległ się głos księdza:

4
{"b":"101057","o":1}