Szczególnie polubił Mariana Rynkę, bo miał dla niego szacunek zawodowy. Rozumiał bowiem mechanik-samouk, że w Rynce, którego koledzy nazywali inżynierem, spotkał bardzo uczonego człowieka. Naradzał się z nim, uczył się od niego, rozmawiał z nim przy każdej sposobności, a wpadł w zachwyt, gdy Rynka wykombinował taki prosty i dobry sposób naprawy złamanego steru. Dla prostodusznego Kaszuba, z podrzędnego ślusarza zaawansowanego na mechanika okrętowego, noszącego podwójne galony na rękawach marynarki, było to szczytem genialności.
Polacy widzieli, że długi pobyt wśród dzikich i ciemnych ludzi, stanowiących załogę szonera, oderwanie się od rodziny i ojczyzny, którą mechanik porzucił młodzieńcem, wycisnęły już swe ślady w dość pierwotnej naturze olbrzyma z piaszczystego, słowiańskiego wybrzeża Bałtyku. Ślady te nowi koledzy widzieli na każdym kroku, lecz zrozumieli od razu, że jest to zbłąkany człowiek, obcy środowisku, w które rzucił go los włóczęgi-marynarza. Nie odtrącili go więc od siebie, jak się to mimo woli stało z innym Słowianinem -Rosjaninem.
Starali się Polacy przy każdej sposobności zaciągnąć Kaszuba do swej kajuty, opowiadali mu o Polsce i o tym, co się działo obecnie we wspólnej ojczyźnie, miotającej się w wirze walki o wolność, o czym dochodziły ich jeszcze na Murmanie wieści niejasne.
Mikołaj Skalny słuchał uważnie i ważył wszystko w swojej sennej głowie. Nie znać jednak było na nim żadnego wzruszenia.
– Kamień – nie człowiek z tego Skalnego! – oburzał się nieraz niecierpliwy, bo najmłodszy Sanicki. – Słowa odskakują od niego jak groch od ściany!
– Zaczekajcie! – uspokajał go rozważny Rynka. – Obudzi się kiedyś, i to jak się obudzi! Zobaczycie!
Stało się to prędzej, niż ktokolwiek z Polaków mógł przewidzieć.
Pewnego razu w kasztelu Sanicki, posiadający silny głos, zaczął śpiewać piosenki ludowe, inni wtórowali mu, tworząc dość niedobrany chór. Skalny bardzo się ucieszył z tej nowej rozrywki, śmiał się, oczy mu błyszczały. Nareszcie Polacy odśpiewali „Boże, coś Polskę", a pieśń ta na obczyźnie, wśród spienionych fal Oceanu Lodowatego brzmiała jak modlitwa, szczera i gorąca.
Wszyscy byli przejęci tym uczuciem i nikt nie zwracał uwagi na Kaszuba. Gdy jednak po skończonych śpiewach obejrzeli się na niego – wszyscy zdumieli.
Ogromny, niby z głazu wyciosany marynarz siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Potworne ramiona drgały mu, a przez kurczowo zaciśnięte palce padały łzy.
– Tę pieśń śpiewano u nas… na wsi… w kościele… do Boga-rodzicielki… – mówił urywanym głosem. – Matula śpiewała… siostra… i jasnowłosa Aniela… córka sąsiada rybaka śpiewała… Cóż to jest? Powiedzcie, drodzy moi… Tyle lat minęło… tyle… a przecież… wypłynęło skądś, z głębiny…
Skalny łkał, i długo nie mógł się uspokoić.
Gdy nareszcie otarł łzy i spojrzał na nowych towarzyszy rozczulonym, miękkim wzrokiem, zbliżył się niego Rynka i ścisnąwszy mocno dłoń olbrzyma, szepnął:
Teraz wy nasz, Polak… Już wy do nich nie wrócicie!
Istotnie Mikołaj Skalny duszą nie wrócił już do czeladni starej załogi.
Gdy się dowiedział o przygotowywanym przez Udo Ikonena buncie, tak wykombinował, że Polacy byli uzbrojeni i w chwili uwięzienia na tylnym kasztelu wszyscy byli zebrani razem; nikt z nich nie pozostał ani na mostku przy sztorwale, ani w hali maszynowej. Przy maszynie Skalny odprawiał tego dnia warugę sam.
Nadsłuchiwał uważnie i od czasu do czasu wyglądał na pokład.
Ujrzawszy, że wszystko skończone, zatrzymał maszynę, wrzucił na palenisko kotłów węgiel, tylnymi schodkami wyszedł na rufę i otworzył drzwi od kabiny Polaków.
– Czekajcie mego sygnału – szepnął do nich – i bądźcie gotowi! Zjawił się na deku i stanął przed Ikonenem, który widząc starego towarzysza, nie zdziwił się bynajmniej.
– Skończymy z Nilsenem niebawem – mruknął Fin. – Zmusimy go tylko przedtem do gadania, bo hardy jest. Podpieczemy go trochę, a wyśpiewa wszystko…
Skalny obejrzał cały dek. Rewolwery leżały porzucone na stopniach mostku. Bosman i Christiansen już zdejmowali pokrywę rumu.
– Kto stoi przy sztorwale? – zapytał mechanik.
– Stałem ja, lecz gdy rozpoczęliście napad, zamocowałem go na martwą ryzę i zbiegiem na dół. Odchylimy się trochę od kursu, ale gdy skończymy z Nilsenem, wyrównamy później, towarzyszu!
– Pewno, że wyrównamy! – potwierdził Ikonen.
– Nie wy będziecie wyrównywali… – jakimś dziwnym śmiechem zaśmiał się Skalny. Udo Ikonen i Christiansen podnieśli głowy i patrzyli na olbrzyma.
Ten nic nie mówiąc zgarnął wszystkie rewolwery i wrzucił do morza. Mechanik myślał i działał powolnie, więc upłynęło kilka chwil, nim zbliżył się do niedawnych towarzyszy i głuchym głosem mruknął:
– Wołajcie na tamtych, którzy włażą do rumu, i co pary w nogach i rękach zwolnijcie kapitana. N-no!
– Zdrada! – wrzasnął Ikonen. – Chłopcy, do mnie! Bij!
– Zaczekam, aż wszyscy się zbierzecie do kupy – rzekł Skalny i wyprostował szerokie bary.
Wkrótce przed Kaszubem stanęło czterech majtków gotowych do walki. Mechanik nagle przybladł i mruknął:
– Odwiążcie i zwolnijcie kapitana, draby, a śpieszcie się, bo gdy się rozgniewam, łby wam pourywam i na tym się wszystko skończy, a szkoda – bo zasługujecie na coś innego… No, żywo!
Banda rzuciła się na Skalnego.
Zdawało się, że zgraja wściekłych wilków z wyciem i zgrzytem zębów opadła niedźwiedzia. Nie zdążyli nawet zadać mu jednego ciosu ani odskoczyć od niego, gdy w powietrzu mignęły mocarne ramiona Kaszuba i zmiotły wszystko, co miały przed sobą.
Padł ze strzaskanymi żebrami i złamaną ręką Udo Ikonen, leżał oddając krew ustami
Hadejnen, ugodzony pięścią w pierś. Bosman i Christiansen zmykali do czeladni, podnosząc ręce do góry i wołając o miłosierdzie.
Mikołaj Skalny nigdy nie przyjmował udziału w bójkach po szynkach, bo się upijał od razu po wyjściu na brzeg i spal jak kamień. Zresztą był usposobienia cichego, nie lubił gwałtownych ruchów i krzyku, bo to zmuszało go do czynów nie wchodzących w zakres jego obowiązków okrętowych.
Teraz czeladź „Witezia" po raz pierwszy przekonała się, czego może dokonać ten siłacz, łamiący podkowy i rozrywający blachę jak starą gazetę.
Skalny obejrzał się, czy nie ma jeszcze jakiego przeciwnika, i gwizdnął. Z rufy wybiegli Polacy z bronią w ręku.
– Towarzysze! – rzekł Kaszub. – Wyciągnijcie za łby z forkasztelu Rybę i Christiansena, zwiążcie im ręce i przyprowadźcie tu…
Polacy kopnęli się ku czeladni, tylko Walicki pozostał i zaczął oglądać leżącego na pokładzie Pitta.
– O psiakrew! – zawołał. – Przedziurawili ci bandyci sztormanowi pierś i zranili lewe udo… Ciężka rana, bo płuco przebite…
Tymczasem od dzioba „Witezia" rozległy się krzyki, przekleństwa bosmana i Christiansena, a po nich drwiący głos Ludy:
– Oj, cicho, owieczki, bo wpakuję kulkę za ucho! Nie wyskrobiecie jej potem, juchy! No, tak. Dobrze! I po co tyle hałasu z powodu takiego drobiazgu? Teraz marsz, naprzód!
– Wszyscy znowu jesteśmy w kupie! – zaśmiał się Sanicki, podprowadzając związanych jeńców.
Olaf Nilsen, zwolniony przez Skalnego, siedział na zwiniętej cumie, blady i ponury.
– Podług obyczaju morskiego na pokładzie swego okrętu jestem sędzią, mającym prawo kary śmierci – rzekł głuchym głosem. – Ikonen oskarżał mnie o to, że byłem piratem, a więc dobrze! Kapitanów-rozbójników morskich nazywano „death-masterami". Będę nim, jeżeli zajdzie potrzeba. Teraz zaś zamierzam sądzić. Związać podsądnych Udo Ikonena i Hadejnena i postawić ich przede mną razem z innymi buntownikami.
Gdy czterech majtków starej załogi stanęło przed groźnym obliczem kapitana, Nilsen uważnie przyjrzał się każdemu z osobna i spytał:
– A gdzie jest ten żółty wąż – Tun-Lee? Nikt go jednak nie widział. Nie znaleziono go ani w kambuzie, ani przy kotłach.
– Nie ucieknie! – mruknął zdumiony kapitan. – Znajdziemy go później! Odetchnął ciężko i ocierając pot z czoła, rzekł: