Литмир - Электронная Библиотека

– To gwałt! – znowu wrzasnął Grek.

– Piękny mi gwałt, skoro pan o nim mówi przy szklance whisky! – zaśmiał się sztorman,

pykając fajkę.

Nilsen, oparłszy na stole potężne ramiona, trząsł się ze śmiechu. W tej chwili zahuczała maszyna „Witezia". Statek drgnął i dygocąc, nabierał coraz większego rozpędu. Z pokładu doniosła się komenda bosmana:

– Strychuj żagle! Zapalić sygnały! Westa na wodę! Pełny bieg!

– Płyniemy jak się należy! – wrzasnął kapitan.

– I ja… płynę… – jęknął Grek.

– Pan odbędzie przyjemną podróż w miłym towarzystwie – uspokoił go Pitt. – Ludzie pana powiadomią jutro firmę „Pireus", że pan postanowił osobiście doprowadzić ładunek do miejsca przeznaczenia. Zabierze to panu jakieś dziesięć dni… Po prostu – sielankowa wycieczka!

Grek błyskał na sztormana złymi oczami, lecz milczał. Kapitan zataczał się ze śmiechu i pił szklankę po szklance whisky.

O czwartej z rana wypadła waruga Pitta. Gdy stanął na mostku, zjawił się przy nim Nilsen.

– Sam będę uczył was, mister Siwir! – rzekł.

– Doskonale! – rzekł Pitt. – Dziękuję, bo dobra to będzie szkoła dla mnie. Ale chciałem powiedzieć kapitanowi, że to, co zrobiłem, nie jest zupełnie… po dżentelmeńsku. Chciałem tylko pokazać wam, co mogę i co umiem. Nie chcę więcej robić transakcyj z towarami, do których nie warto dopuszczać urzędników celnych!

– No, no! – rzekł pojednawczym głosem Nilsen. – Jakoś tam będzie!

– Więcej tego nie będzie nigdy, mój kapitanie! – zawołał Pitt. – Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla was, ani dla „Witezia".

– Cóż ja wtedy będę robił? – zamruczał kapitan i groźnie podniósł głowę. – Pszenicę woził luzem, holował krypy w portach?

– Co macie w projekcie po tej rucie? – zapytał sztorman. Nilsen zawahał się przez chwilę, lecz odpowiedział:

– Popłyniemy na północ, do Oceanu Lodowatego. Powieziemy tam alkohol dla dzikich rybaków i zmienimy go na kość morsów, fiszbin, mrożone jesiotry, które sprzedamy w portach norweskich.

– Dobrze, pomyślę o tym! – rzekł Pitt, patrząc na kompas i kręcąc sztorwał, aby nadać „Witeziowi" wskazany przez kapitana kierunek.

, Wkrótce kapitan poszedł na dek, aby się przekonać, czy ułożone w rumie skrzynie z bronią dobrze przykryto towarami, leżącymi przedtem na rufie.

O dziesiątej rano na mostku kapitańskim stanął Otto Lowe i dźwięcznym głosem rzekł:

– Wydzwonię sygnał trzeciej warugi. To moja zmiana, sztormanie!

Pitt przyjrzał mu się uważnie. Był to młody człowiek, wysoki, wiotki, o małych rękach i dużych, spokojnych oczach. Delikatny zarys ust i brak śladów zarostu nadawały mu wygląd kobiety. Jednak miał opaloną na brąz skórę, a muskularne ręce i nogi zdradzały niepospolitą siłę.

Pitt pokazał mu kierunek ruty i odszedł.

Gdy schodził z mostku, spostrzegł majtka. Udo Ikonena, ukrytego za zwojem lin i stosem beczek. Z ciekawością wyciągał szyję, przypatrywał się temu, co się dzieje na mostku, i obracając głowę ostrożnie, podsłuchiwał.

Spostrzegłszy sztormana, udał obojętnego i zaczął nabijać fajkę tytoniem, gwiżdżąc jakąś piosenkę.

NA MORZU

Śródziemne Morze było spokojne i „Witeź" szybko zdążał do Gibraltaru. Warugi zmieniały się jedna po drugiej. Biły sygnały na zmianę ludzi na mostku kapitańskim. Nic nadzwyczajnego nie wrywało się do codziennego życia marynarzy.

Żeby czeladź okrętowa nie wychodziła z wprawy, kapitan wydawał rozkazy szorowania pokładu, suszenia i zwijania na nowo żagli, malowania burty szonera i jego masztów.

Sam pracował na równi z innymi majtkami. Za jego przykładem szedł też Pitt, uważnie przyglądając się życiu i czynnościom marynarskim, odbywał swoje warugi i jak cień chodził za bosmanem Rybą, aby jak najprędzej posiąść wszystkie tajemnice służby okrętowej.

Od Olafa Nilsena uczył się innych rzeczy, bo różni też to byli ludzie: kapitan i bosman „Witezia". Nilsen, jako dowódca, był mózgiem statku, bosman – jego mięśniami.

Toteż w kapitance, czyli małej oszklonej izdebce na mostku, nowy sztorman starannie studiował mapy nawigacyjne, tablice astronomiczne, angielskie, niemieckie i hiszpańskie przewodniki nitowe, gdzie były opisane wszystkie drogi morskie, mielizny, rafy, miejsca głębinne – czyli bełki, farwatery, porty, baki, flagi sygnałowe, bandery; wertował podręczniki portowe, celne, taryfowe i armatorskie; szczegółowo – z pomocą mechanika Mikołaja Skalnego, ponurego rybaka, Kaszuba z brzegów Puckiej Zatoki – znajomił się z maszynami i innymi mechanizmami szonera; godzinami przesiadywał przy busoli, lagu – mierzącym szybkość biegu statku, lub przy barometrze i uparcie pracował nad sekstansem, usiłując robić jak najściślejsze określenie położenia okrętu na morzu.

To nie przeszkadzało mu wraz z innymi brać się za szwabel, czyli miotłę z lin, i myć pokład albo wisieć na lesicy nad pieniącymi się strugami odrzucanymi dziobem statku i pędzlem malować jego zardzewiałą burtę.

Jednak Pitt był niezadowolony, gdyż wiatr się nie zrywał, żegluga była łatwa – i już prawie wszystko umiał, co było niezbędne dla służby na statku płynącym przy dobrej, cichej pogodzie.

– Kapitanie! – poskarżył się nareszcie Nilsenowi. – Gdy tak będzie zawsze, pozostanę na wieki ciurą! Przy takim morzu nawet niemowlęta nie wypuszczając smoczka z ust mogą być marynarzami.

Kapitan uśmiechnął się.

– Byliście ciurą jak się widzi – powiedział – lecz teraz, mister Siwir, już zaawansowaliście. Jesteście frycem – marynarzem, który wszystko umie… na lądzie.

– Piękny mi awans! – oburzył się Pitt. – Zresztą nawet na taki awans nie zasłużyłem, gdyż dotąd zielonego pojęcia nie mam o takielunku żaglowym. Co robić, kapitanie? Poradźcie!

– Będziecie, sztormanie, mieć jeszcze powyżej głowy wiatru, szturmów, wielkich- wałów, co niosą na sobie białe gęsie, żagli i innych, nieraz bardzo przykrych rzeczy. Raczej módlcie się, prosząc Niebo, aby zawsze biegła w powietrzu tylko lekka bryza, a po morzu – szeroka głada. Gdy się morze zacznie kurzyć, grać – ciężka będzie praca!

– Niech tak będzie, gdy się już nauczę sam prowadzić „Witezia" i oddawać komendy inne niż wybijanie sygnałów, posyłanie ludzi do biesiadni na obiad lub do forkasztelu na wypoczynek.

Pitt wypowiedział te słowa z tak szczerą rozpaczą, że Olaf Nilsen parsknął głośnym śmiechem.

– Ognisty z was marynarz, mister Siwir! – zawołał.

– A jakże inaczej? – odparł Pitt. – Zechciejcie mnie zrozumieć, kapitanie, że czuję się niewymownie głupio. Noszę tytuł sztormana, a żadnego sztormu na oczy nie widziałem.

Pech!

– Płyniecie dopiero czwartą dobę! – pocieszał go Nilsen. – Zdążycie wszystkiego spróbować. Morze na te przyjemności i rozrywki nie jest skąpe dla nas – marynarzy.

Poza służbą Pitt Hardful dużo myślał o swoim życiu.

Szedł zwykle na sam koniec dziobu i oparłszy się o burtę, patrzył, jak „Witeź", pchany naprzód potężnymi uderzeniami śruby, ciął i płatał powierzchnię morza, odrzucając na obydwie strony wysokie, mieniące się w słońcu tysiącami błysków, a w nocy fosforycznymi zielonymi ognikami wodne skiby, z pluskiem i łoskotem rozpryskujące się na miliony bryzgów i plennych strug.

Pittowi zdawało się, że to morze w szalonym pędzie mknie na ostry, stalowy dziób „Witezia", a nie mogąc go skruszyć, rozstępuje się przed nim, szczerzy białe kły i biegnie dalej. Mimo woli obraz ten wywoływał porównanie. „Witeź" stawał się wielkim, potężnym pługiem, odwalającym na nieobjętej okiem ruchomej roli skibę po skibie, a one znów się łączyły z sobą, tworzyły macierzystą glebę niby nigdy nie ruszoną ostrym lemieszem.

To życie ludzkie! – myślał Pitt Hardful. – Każdy z nas tnie jego powierzchnię i odrzuca mniejsze lub większe skiby. Całe ludy czynią to samo, ryjąc i burząc olbrzymie połacie. Lecz zorana powierzchnia z biegiem wieków wyrówna się sama, zatrze ślady orki i siewu, zniesie i ukryje pod nasypami piasku i ziemi najwyższe, najdumniejsze gmachy i niby płachtą przysłoni wszystko zielskiem i drobnymi zaroślami, które z czasem mogą się zmienić w gęste, dziewicze lasy…

8
{"b":"100838","o":1}