OD TAMIZY DO GÓR BYRRANGA
Pitt Hardful wytknął dla sztorwałowych majtków najkrótszą ryzę, dobrze opracowaną podczas rozmów z najlepszymi na świecie marynarzami – Anglikami w trakcie swoich studiów w szkole kapitanów. „Witeź" ominął Lofoty od zachodu i rzucił kotwicę dopiero na rejdzie Hammerfestu, gdzie Nilsen szczelnie wypełnił swoje magazyny węglowe i zrobił zapasy świeżej mąki i soli. W Vardó „Witeź" naładował kilkanaście beczek solonych śledzi i sztokfiszów i nareszcie wyruszył na wschód, dążąc do Morza Karskiego.
Tu po raz pierwszy w pobliżu Nowej Ziemi silny szturm porwał statek.
Była jedna z najwścieklejszych burz, jakie się zdarzają na Oceanie Lodowatym. Zimne fale przelewały się nawet przez mostek kapitański, a zderzając się z dziobem szonera, wylatywały nieraz wyżej komina.
Gdy rozpoczęła się dmą, a morze już kipiało, Nilsen dotknął ramienia Pitta i rzekł:
– Teraz zobaczymy wesołe przedstawienie! Hardful na razie nie zrozumiał, o czym mówił kapitan, gdy nagle z tylnego kasztelu, gdzie mieściła się nowa załoga, wyskoczył mały, czerwony Kula Bilardowa.
Był bez czapki i łysa głowa perliła się od kropel potu. Pokład bujającego statku uciekł mu spod nóg, więc zatoczył się i już miał runąć jak długi, gdy przemogła zręczność dawnego akrobaty.
Jednym susem był przy wantach i uczepił się ich kurczowo. Spojrzał na dół, na pieniące się, syczące morze, później na mostek kapitański i krzywiąc się boleśnie, krzyknął:
– Kapitanie, hej, kapitanie! Zrywam kontrakt z wami, bo nie dotrzymujecie umowy.
– Oj, a co takiego. Kulo Bilardowa? – odkrzyknął Nilsen, ze śmiechem patrząc na łysego majtka, którego wszyscy polubili za niewyczerpaną wesołość i figle, chociaż był to już człowiek niemłody i sterany życiem.
– W kontrakcie jak byk stoi, że dostajemy cztery razy jedzenie w obfitości – bełkotał, chwytając się jedną ręką za gardło, mały, pękaty Kula – a tymczasem urządzacie takie hece, że już dziesięć razy oddałem wszystko z powrotem, i to do morza, rybom! Chcę zejść na brzeg, bo bez jedzenia w brzuchu czuję się nieszczęśliwym, schudnę i stracę swoją piękność, dystynkcję i czuprynę! Na brzeg chcę! – krzyknął z udaną rozpaczą.
– Sprawiedliwa pretensja i jeszcze bardziej sprawiedliwe żądanie! – zawołał Nilsen. -Zaraz każę spuścić drabinkę za burtę i proszę maszerować! Do brzegu blisko – zaledwie jakie trzysta mil. Kulo Bilardowa.
– No… to. dobrze – odpowiedział majtek, i nagle z rykiem przechylił się nad morzem. Po chwili zwrócił bladą twarz w stronę mostku i wybełkotał:
– Widzicie… to już jedenasty raz!… Oj- jej, zbliża się… dwunasty!…
Zgadł istotnie, bo nastąpił dwunasty i trzynasty atak męczącej, nieznośnej morskiej choroby.
Za każdym razem na progu kajuty zjawiał się Bezimienny i swoim syczącym głosem wołał:
– Na zdrowie. Kulo Bilardowa! Kiedyż nareszcie przestaniesz kichać?
W kajucie tylnego kasztelu bractwo chorowało na wyścigi, chociaż byli tacy, co bohatersko znosili szaloną kładź statku. Tę nieznaczną część załogi stanowili Anglicy, we krwi swej mający cechy żeglarskie, chociażby byli pastorami, rolnikami lub zamiataczami ulic.
Wśród nich Nilsen i Pitt wynaleźli kilku starych włóczęgów morskich, których los rzucił na dno ludzkiej niedoli. Teraz, sprawując warugi, szybko odzyskiwali dawne nawyknienia, nabierali pewności siebie i spokoju ducha. Najlepszym z nich był jednak olbrzymi Falkonet.
W dawne czasy niezawodnie byłby szyprem piratów i pływałby na galerze niosącej na grocie czarną kaperską banderę. W naszym wieku był zmuszony służyć na szonerach, przygodnych szkutach, handlowych statkach, przez marynarzy pogardliwie nazywanych „pudłami" lub „trumami", czyli „walizami". Pracował potężnie i wytrwale jak wół, sumiennie jak każdy Anglik, poczuwający się zawsze do obowiązku, lecz w najbliższym porcie upijał się do nieprzytomności, zgrywał się w kości lub karty, tłukł partnerów, właścicieli szynku, naczynia, kruszył w potężnych łapach meble, wybijał zęby i okna, aż nareszcie skrwawiony, półżywy dostawał się do szpitala w chwili, gdy jego statek huczał przeciągle, dając sygnał odpłynięcia. Wałęsał się później bez roboty, głodny, obdarty i zły, a doszedłszy do ostatecznej nędzy, kradł coś ze straganu na wybrzeżu portu lub napadał na bardziej bogatych majtków i maszerował do więzienia, milczący, skupiony.
Nilsen znał się dobrze na ludziach morza, więc.wyróżnił Falkoneta i podniósł go do godności drugiego bosmana, zależnego od głównego, którym był Mikołaj Skalny, gdyż swoje miejsce przy maszynie dobrowolnie ustąpił bardziej doświadczonemu Marianowi Rynce.
Falkonet z dumą spoglądał na złoty galonik przy rękawach marynarki, a że był bosmanem nad nowo zaciągniętymi majtkami, nie dawał im próżnować i szybko zwerbował sobie doskonałą czeladź. Weszło do niej pięciu Anglików, Rudy Szczur i Bezimienny.
Reszta wylęgała się w hamakach, jadła, paliła fajki i… cierpiała na. morską chorobę.
Bezimienny widząc, że Kula Bilardowa wciąż wisi na wantach, zbliżył się do -niego i oderwawszy go przemocą od lin takielunku, przewrócił do góry nogami, wołając:
– No, no, stary, skończ już raz z tym kichaniem! Oddaj od razu wszystko co masz, i idź nabijać brzuch na nowo, bo zaraz Falkonet będzie gwizdał na obiad. No, prędko!
Komik cyrkowy nie dał się długo prosić i poszedł za radą pięknego młodzieńca o twarzy surowej i drapieżnej nawet w chwili, gdy żartował i był w dobrym humorze.
Puchacz też nie czujący zbytniej sympatii do dmy i zwani morskiego, od rana melancholijnie siedział na rufie jak najbliżej burty, uczepiwszy się zwoju grubych talów, łypał okrągłymi, sowimi oczyma i ruszał malutkimi usteczkami, ukrytymi pod zwisającym, haczykowatym nosem.
– Co, bracie, smutek czujesz w dołku? – spytał przebiegając zwinny Lark.
– O-o-o! – zaskrzeczał żałośnie Puchacz.
– Trzymaj się. Puchaczu, trzymaj się ostro! – poradził mu chłopak. – Słyszałem, że na morzu będzie jeszcze weselej przed nocą…
– O-o-o… – jęknął Puchacz, a nos mu jeszcze bardziej zwisł nad ustami.
– Nie odgryź sobie nosa, stary! -krzyknął mu Lark i pobiegł w stronę luki prowadzącej do kambuzy, zręcznie skacząc przez płynące potoki wody i czepiając się want, basztaków i bardun.
Przy sztorwale stało dwóch nowych majtków: Rudy Szczur i jeszcze bardziej rudy od niego Harry Crew, wysoki jak tyka. Pitt, odbywający swój dyżur na mostku, spojrzał na tę czerwoną parę i pomyślał, uśmiechając się do siebie:
– A to się dobrali! Dwa płomienie!
– Kapitanie Hardful! – odezwał się od sztorwałowego koła Miguel. – Piękna to rzecz -droga uczciwego życia! Tylko że ta – okropnie wyboista!… Nie uważacie? Harry Crew wyjął fajkę z ust i splunąwszy mruknął:
– No matter! Nic nie znaczy!
– Wyboista, bo wyboista! – odparł ze śmiechem Pitt. – Lecz przekonacie się, przyjacielu, że jest prosta jak Piccadiliy albo aleja w Lasku Bulońskim!
– Eh, kapitanie! – zawołał Miguel. – To do ulicy nie podobne, raczej olbrzymi plac, jakiego w żadnej stolicy nie ma! Te fale wytrzęsą-z połowy moich chłopów wszystkie flaki…
– No matter – powtórzył Anglik.
– Powiedz to im, Harry, podziękują ci za te słowa pociechy porządnym knock-outem! -zaśmiał się Rudy Szczur.
Anglik wzruszył ramionami, otworzył usta, lecz Miguel uprzedził go i naśladując jego glos, wycedził przez zęby:
– No matter, tyko białooka!
Harry Crew wykrzywił twarz, co miało oznaczać wielką wesołość,. i wybałuszył oczy. Pitt parsknął głośnym śmiechem.
– Tyka, bo tyka – pomyślał, a że białooka, tego też nie można negować, bo oczki ma istotnie białe!
Przy maszynach nieśli warugi Polacy-mechanicy, i tylko jeden Walicki, którego bractwo z rufy bardzo pompatycznie tytułowało „panem doktorem", stawał do sztorwału, resztę czasu poświęcając uporządkowaniu i sortowaniu nakupionych w Londynie lekarstw, przyrządów, materiałów opatrunkowych i książek medycznych.