Kapitanowi Nilsenowi znowu udało się wejść do Karskiego Morza dawną drogą. „Witeź" płynął dwa dni nie spotykając pływającego lodu, gdy nagle wiatr się zmienił, a chociaż był posmyczny i znacznie uspokoił fale, jednak napędził olbrzymie masy kry i pola lodowe.
– Zatrze czy nie zatrze? – pytał z trwogą w głosie Nilsen, patrząc na Pina.
– Chyba zatrze – odpowiedział Hardful.
– Zgniecie nas… – niepokoił się Norweg. Rozmowę tę słyszał Rynka, który przyszedł z jakimś zapytaniem na kapitański mostek.
– Można coś obmyśleć, aby ulżyć „Witeziowi" parcie lodu… – rzekł.
– Byłoby to bardzo pożądane! – zawołali Nilsen i Pitt. Wkrótce kilku ludzi, wyciągnąwszy z rumu belki, piłowało je i ciosało pod dozorem Rynki. Przed wieczorem wzdłuż burty „Witezia" na wysokości waterlinii zostało umieszczone potężne drewniane opancerzenie, broniące kadłubu statku od bezpośredniego ciśnienia mas lodowych.
Dla zmniejszenia siły zderzenia się z płynącym lodem na belkach otaczających szoner wisiały fendery – grube kloce drzewa.
– Dobre to poduszki, chociaż twarde! – żartował Rudy Szczur, przyglądający się, jak wielkie bryły skrzepłego lodu uderzały o ruchome fendery, ślizgały się na nich, dotykały drewnianej przegrody i przepływały, „sycząc i wirując.
W nocy jednak lód otoczył statek ze wszystkich stron. Dokoła „Witezia", jak tylko można było sięgnąć wzrokiem, rozpostarła się nieprzerwana, z lekka fosforyzująca, biała płaszczyzna.
Na mostku zadrgał sygnałowy dzwonek telefonu prowadzącego do maszyny. Nilsen wziął słuchawkę.
– Poruszamy się bardzo wolno, myślę, że trzeba zastopować maszynę – rozległ się głos Rynki.
– Stop maszyna! – skomenderował kapitan.
– Stop maszyna! – powtórzył mechanik i wkrótce zjawił się na mostku.
– Nie warto spalać węgla! – rzekł. – Przebić się przez lód nie możemy. Musimy czekać. Tymczasem Pitt robił pomiary, określając sytuację statku i szybkość płynącego lodu,
otaczającego „Witezia".
– Płyniemy z szybkością trzech węzłów na godzinę. Pędzi nas na SE! – zawołał. Poszedł do sztorwałowej budki i zaczął orientować się na mapie.
– Halza dobra, aby tylko nie wparło nas na jaki zdziar… – rzekł po chwili.
– Dobra nasza! – zawołał Nilsen. – Do lądu daleko, zresztą wpadające duże rzeki, Ob i Jenisej, powinny odnieść lód bardziej na północ. Mielizny nie spotkamy. Mechaniku, trzymajcie maszynę pod parą, w pogotowiu… Nie będziemy się przebijali, lecz postaramy się lawirować…
Istotnie wkrótce dały się wyczuć jakieś silne prądy, bo lodowe pola kruszyły się i chwilami rozstępowały, tworząc wolne przejścia, w które natychmiast wślizgiwał się zwinny „Witeź". Był to trudny i niebezpieczny manewr, wymagający ciągłej baczności i szybkiej decyzji, gdyż ruchome, potężne płaszczyzny lodowe mogły uszkodzić lub zdruzgotać drobny statek.
– Nie bójcie się! – uspokajał na jucie swoich towarzyszy znacznie już weselszy Kula Bilardowa. – Nie utoniemy! Ocean nie taki głupi, jak myślicie! Oho! Wie on dobrze, że jeżeli takie dwie czerwone ryby, jak Rudy Szczur i Harry Crew dadzą nura, natychmiast zacznie kipieć i wyparuje. A może poradzimy kapitanom, aby wyrzucili na pól godziny tych ognistych drabów za burtę, to wtedy ten podły lód roztopi się od razu i będziemy wolni?
Wszyscy się śmiali, a Miguel mszcząc się na dworującym z nich towarzyszu, rzekł poważnym głosem:
– I bez tego nie utoniemy, bo będziemy się trzymali twojej łysej mózgownicy niby kuli korkowej, które rzucają tonącym.
– Śliska ta łysina, nie utrzymamy się na niej! – zauważył Crew.
– No matter, tyko! – wybuchając śmiechem pisnął Kula Bilardowa. O świcie zerwał się wiatr – szybko przechodzący w szturm;
huczał, wył, gwizdał wśród lin i stalowych tros, a wkrótce wtórować mu zaczął ogłuszający trzask łamanego przez fale lodu.
Od pól lodowych odrywały się z hukiem całe połacie białej, zamarzniętej płaszczyzny, pękały drobniejsze tafle, wpadały jedna na drugą, tworząc zwały i tonąc pod ciężarem nowych odłamków, wyrzucanych przez wzburzony ocean. Co chwila otwierało się tu i ówdzie wolne przejście, którym natychmiast sunął „Witeź", pchany siłą maszyny. Naprzeciw ujścia Jeniseju lód zaczęło odnosić na północ, lecz były to luźne odłamki, mniejsze płaszczyzny, które nie mogły już wstrzymać biegu szonera.
Gdy z mostku „Witezia" Pitt dojrzał wolną od lodu zatokę Piasiny, ostrożnie skierowano „Witezia" do brzegu, i wkrótce doniosła się komenda Nilsena:
– Stop maszyna! Rychtuj kotwicę! Rejda! Po chwili rozdarły ciszę gwizdki bosmanów na dziobie i rufie i ich okrzyki:
– Porwą! Wszyscy – porwą!!!
Ludzie zaczęli otwierać rum, wynosić paki z towarami, wzmacniać belkowe opancerzenie burty, obciągać liny i spuszczać trep.
Syrena „Witezia" długo i uporczywie huczała i jęczała, posyłając sygnały na pustynny, jałowy brzeg, z wbiegającą nań leniwą, zimną szeleją.
Jednak po pewnym czasie na niskim paśmie ziemi zaczerniły się postaci ludzkie i kilka samojedzkich kajaków wypłynęło na morze.
Gdy tuziemcy przybyli na statek, zaproszono ich do biesiadni i poczęstowano sutym obiadem i herbatą. Z pomocą Samojeda mówiącego po rosyjsku objaśniono im, że „Witeź" tym razem będzie handlował z tubylcami w Zatoce Tajmyrskiej, dokąd starszyzna, koczująca w tundrze i lasach bardziej południowych obszarów, powinna skierować Samojedów, Tawga i Tunguzów. Otrzymawszy upominki, starszyzna półdzikich rybaków i hodowców reniferów odpłynęła.
Nazajutrz o świcie „Witeź" ruszył dalej na wschód, ostrożnie sunąc wśród płynących odłamków potrzaskanego lodu.
Szoner pomyślnie przebijał się przez skrzące się w słońcu lodowe przeszkody, płynąc wzdłuż Wybrzeża Lejtnanta Łaptiewa, omijając od północy wyspy Miedwiediewa, Scotta Hansena, Nansena i lawirując W labiryncie Archipelagu Nordenskjółda. Z wielką ostrożnością, ciągle sondując dno, „Witeź" wszedł do szerokiej i spokojnej Tajmyrskiej Zatoki i stanął przy północnym brzegu Wyspy Fomina.
Na jej skrajach, niskich i otoczonych wałami wyrzuconego na mielizny lodu, po raz pierwszy ujrzeli żeglarze rodzinę białych polarnych niedźwiedzi, które po kilku nieudanych do nich strzałach szybko się oddaliły.
Nilsen z Pittem, zabrawszy z sobą kilku ludzi na łódź, popłynęli wpadającą do zatoki szeroką rzeką Tajmyr, prawie wolną od lodu, który już zrywał i unosił do oceanu wezbrany wiosenny prąd. Dokonano tu starannych pomiarów, dowodzących znacznej głębokości koryta. „Witeź" tegoż dnia przed wieczorem posunął się przeciw prądowi rzeki o dwadzieścia węzłów i stanął na kotwicy. Kilkanaście dni trwały pomiary – i wolny, ostrożny bieg szonera w głąb lądu, aż pewnego wieczoru z mostku waruga ujrzała szeroką wodną płaszczyznę, na której nie można było dostrzec brzegów.
– Masz tobie! – zawołał stojący na bocianim gnieździe Rudy Szczur. – Przedziurawiliśmy na wylot Azję i znowu wypływamy na morze!
Nie było to jednak morze, lecz olbrzymie Tajmyrskie Jezioro, leżące w środkowej części rzeki. Jezioro było bardzo głębokie, o urwistych i górzystych brzegach, otaczających go z trzech stron. Były to Góry Byrranga, prawie nagie, tylko w wąskich dolinach pomiędzy szczytami przechowujące na śnieżnej płaszczyźnie czarne.plamy gajów modrzewiowych i cedrowych. W południowej części jeziora. marynarze spostrzegli wysoko podnoszącą się nad wodą czerwoną skalę, pokrytą zaroślami płaszczących się po ziemi brzóz i wykoszlawionych wierzb.
– To Czoa, czytałem opis tej wyspy! – zawołał Pitt Hardful. – Kapitanie, tu musimy oddać kotwicę! Jesteśmy u celu podróży…
– Stop! – skomenderował Nilsen do maszyny i zwracając się do stojącego przy windzie kotwicznej Mikołaja Skalnego, krzyknął:
– Rejda!
Zaturkotała maszyna i z warkotem pobiegł przez kluzę łańcuch kotwi. Miejsce było głębokie, więc opuszczono drugą kotwicę z rufy, a gdy majtkowie wydostali się na wysoki brzeg, podano im grubą, stalową trosę i kapitan rzucił nowy rozkaz: