– Udało się wam, kapitanie, pokazać mi Casablankę! – drwiącym głosem odezwał się Pitt. – Istotnie, wesoły port!
– Nie ma co! – parsknął śmiechem Nilsen. – Zabawiliśmy się! Będziemy długo pamiętali, a tamci jeszcze dłużej. Zaczęły się opowiadania, śmiechy i przechwałki.
– O co właściwie poszło? – zapytał sztorman.
– A jakże! – zawołał Norweg. – Ten kapral ośmielił się dotknąć swoją czarną łapą naszego Lewego!
Mówiąc to, ogarnął ramieniem młodego marynarza i przycisnął go do siebie.
Lowe zręcznym ruchem wyślizgnął się z objęć kapitana i odszedł na stronę.
– Nie jestem przecież czarnym kapralem senegalskim! – mruknął z żalem i wyrzutem Nilsen.
– Jeszcze gorzej robicie, kapitanie! – odpowiedział majtek surowym głosem.
– Nie będę… nie będę! – tłumaczył się zmieszany olbrzym. Pitt przyglądał się tej scenie i nic nie rozumiał. Różne myśli przychodziły mu do głowy.
Może Otto Lowe jest kobietą, ukrywającą się w ubraniu marynarskim? – myślał. – Ale gdzież tam! Bije się jak najlepszy zawadiaka, służbę pełni na równi z innymi, zna morze i okręt… Nie – niemożliwe! Może jest jakąś znaną osobą, nad którą swoją opiekę roztacza kapitan? Może inni też wiedzą o tym i mają dla Lowego szacunek? Strasznie romantyczne przychodzą mi myśli do głowy! – uśmiechnął się sam do siebie sztorman. – Nie mam jednak nic innego do wyboru, bo nic nie rozumiem, co się tu dzieje! Żeby za jedno głupie klapnięcie majtka narobić takiego kramu, potnie dobre pół setki tęgich pijaków i zabijaków na schwał i omal nie zburzyć tak szanownej instytucji jak „Wielka Wschodnia Tawerna" – po temu muszą być jakieś poważne przyczyny! Lecz jakie?
Sztorman próżno łamał sobie głowę nad nową zagadką, nie znajdując żadnego rozwiązania. Postanowił zbadać tę tajemnicę i bacznie uważać na wszystko, co się będzie działo na pokładzie „Witezia".
Po powrocie na statek miał sporo roboty z opatrunkiem poturbowanych towarzyszy, zalewając im rany jodyną, robiąc okłady i bandażując na wszystkie strony.
Gdy nareszcie wszedł do swej kajuty i położył się do łóżka, zasypiając mruknął:
– Poznałem Casablankę… Wesoły, diablo wesoły port…
Nie słyszał już jak wybiły sygnały nowej warugi. Spał jak zabity.
NIESPODZIEWANE ROZWIĄZANIE ZAGADKI
Już słońce stało wysoko, gdy głośne pukanie do kajuty obudziło Pitta.
– Kto tam u licha? – zapytał, przecierając oczy. – Wchodźcie. Na progu wyrosła postać Ottona Lowego.
Pitt, siedzący na łóżku w rozpiętej na piersi koszuli i z powichrzonymi włosami, spojrzawszy na bladą twarz i duże, smutne oczy, z których jedno nosiło wyraźne ślady wczorajszego spotkania z jakąś twardą pięścią, bezwiednie zaczął zapinać kołnierz, przygładzać włosy i szczelniej otulać się kocem.
– Co się stało, Lowe? – zapytał.
– Na pokład przyszedł Kalem, żąda zapłaty za zniszczone wczoraj rzeczy. Budziłem kapitana, lecz nie udało się. Chrapie… – objaśnił majtek.
– Zaraz wyjdę! – rzekł sztorman i gdy za Lowem zamknęły się drzwi, szybko się ubrał i wybiegł na dek.
Kalem zaczął bić uniżone pokłony i wybuchnął skargami, wyliczając ile pobito podczas walki szklanek, butelek, talerzy, ile połamano stołów i krzeseł.
– Jesteś jak drogocenna czara Allacha pełen dobrotliwości i sprawiedliwości! – mówił, całując rękaw marynarki Pitta. – Jestem zrujnowany! Dobra opinia o mojej tawernie przepadła! Teraz goście będą się obawiali odwiedzać „Wielką Wschodnią Tawernę"! Miłosierdzia! Ratunku – dobry, sprawiedliwy sidi! – wołał tłusty Arab.
Sztorman się zaśmiał.
– Rozumiem, że można zniszczyć twoje talerze, stołki i butelki – rzekł – lecz nigdy reputacji „Wielkiej Wschodniej Tawerny"!
– Dlaczego? – pytał zdumiony Kalem.
– Bo ją dawno psy zjadły, przyjacielu! – odpowiedział Pitt. – Co tu długo gadać? Jak wielkie są twoje straty. Kalemie?
– Dziś wszystko obliczyłem – zaczął sypać słowami Arab. – Wszystko do ostatniego kieliszka. Niech mnie Allach srogi pokarze, jeżeli straciłem choć o jeden sou mniej niż dwa tysiące pięćset trzydzieści siedem franków, zwierciadło dobroci! Ale niech będzie tylko dwa tysiące franków… Niech stracę!
– Dwieście franków dostaniesz. Kalemie! – spokojnie zawyrokował Pitt.
– Dwieście franków za moje straty, krzywdy i reputację! – zapiszczał Arab.
– Zapłacilibyśmy ci trzysta, lecz sto kosztowali lekarze i opatrunek naszych ludzi poturbowanych i poranionych w twojej tawernie. Nie jesteśmy winni, że przychodząc do ciebie „z rozkwitłym w sercach krzewem oliwnym", narażamy się na tak grubiańskie zachowanie się gości „Wielkiej Wschodniej Tawerny"!
Pitt mówił to spokojnym głosem, więc Kalem nie wiedział, czy źle rozumie słowa sztormana, czy ten drwi z niego.
Na tę rozmowę wyszedł ze swojej kajuty Olaf Nilsen. Żadnych śladów pozostałych po nocnej bójce nie można było dojrzeć na ponurej twarzy i potężnych rękach kapitana.
– Czego tu szukasz? – mruknął, rzucając ukośne spojrzenie na Kalema. Ten zaniemówił pod groźnym wzrokiem Norwega. Wyręczył go Pitt.
– Czcigodny Kalem przybył do kapitana ze sprawiedliwą prośbą. Chce, aby mu wypłacono dwieście franków za potłuczenie szkła i parę połamanych stołków.
– Dwieście franków? – podnosząc ramiona, zapytał zdumiony Nilsen. – Tylko…
– Tak obliczyliśmy razem z Kalemem – dorzucił uśmiechając się Pitt.
Nilsen sięgnął do kieszeni marynarki i wyjąwszy kilka banknotów, podał je Arabowi.
– Dobry, łaskawy, wspaniałomyślny sidi… – zaczął Kalem nową litanię skarg i skamleń, lecz Pitt pochylił się mu do ucha i szepnął:
– Bierz, przyjacielu, i zmiataj stąd, bo inaczej kapitan każe cię wyrzucić za burtę. Woda zaś dziś bardzo mokra, a i rekiny mogą się nawinąć, bo dziś właśnie widziano jednego w porcie…
Po chwili Kalem robiąc salam po salamie szybko zbiegał chodnikiem na brzeg, coś mrucząc sobie pod nosem i gniewnie potrząsając brodą.
– Dziś nie warto nikomu z „Witezia" pokazywać się na mieście – mruknął kapitan. – Mogą wyniknąć awantury, wdadzą się władze…
– Zupełnie słusznie! – przytaknął Pitt. – Po takim szturmie, jaki urządziliście wczoraj, niedużo mamy przyjaciół w Casablance! Chyba tylko ja mogę pokazać się na ulicach.
Załoga była skazana na nudy na pokładzie, sztorman zaś wyszedł na miasto.
Przebiegał ulicę po ulicy, w pobliżu Bab-Marakesz zaczął zaglądać do sklepów arabskich, żydowskich, syryjskich, hinduskich i coś kombinował, bo pytał o ceny towarów, zapisywał, obliczał. Wreszcie, siadłszy na bulwarze ciągnącym się wzłuż morskiego wybrzeża, długo myślał, marszcząc czoło i mrużąc oczy.
Powrócił na statek przed wieczorem i spotkawszy Nilsena, rzekł do niego:
– Chciałbym z kapitanem pomówić poważnie!
– Kto może bronić tego? – odpowiedział Norweg. – Każcie podać do mojej kajuty whisky, wody, lodu i przychodźcie!
Wszedłszy do kajuty, ujrzał Nilsena zanoszącego się od śmiechu.
– Gracko wczoraj spisaliście się, sztormanie, w tawernie – zawołał, wciąż roześmiany.
– Spisywaliście się raczej wy, kapitanie, i nasi marynarze! – odpowiedział Pitt. – Ja wystąpiłem na pole bitwy raczej w roli anioła pokoju z gałązką oliwną.
– To te dwa rewolwery nazywacie, sztormanie, oliwną gałązką pokoju? – zanosząc się od śmiechu spytał Nilsen.
– Anioł zawsze powinien wiedzieć, co do kogo zastosować – odciął się Pitt, nalewając sobie whisky.
– Chciałem prosić was o pewne wyjaśnienie – zaczął sztorman. – Mówiliście, kapitanie, że popłyniemy teraz na północ, aby handlować z dzikimi szczepami rybaków?
– Taka jest następna ryza „Witezia" – kiwnął głową Nilsen, pykając fajkę.
– Wspominaliście też, że macie zamiar nabywać za alkohol ryby i kły morsowe?
– Mówiłem! – rzekł kapitan. – Ha! Dzikusy duszę sprzedadzą za alkohol! Na tym można się obłowić! Ja to wiem! Na północy można nabyć tonę najprzedniejszych ryb: jesiotrów, łososi, tajmeni, nelm, i kawioru za szklankę alkoholu, a sprzedać to za takie pieniądze, że nabywszy za nie alkoholu, moglibyśmy nim naładować cały rum „Witezia". A wszak wiecie, że możemy przyjąć na statek z łatwością pięć tysięcy ton do rumu i prawie dwa na pokład. Rozumiecie? Możemy znakomicie się obłowić!