– Wiąż na śmierć!
Ludzie zaczęli umocowywać stalową linę do wystającego cypla skalnego i grubych konarów mocnej jak kamień brzozy polarnej.
Skały obstąpiły „Witezia" ze wszystkich stron. Od północy i wschodu – nagi grzbiet Byrranga, od zachodu -góry Mgoa-Moa, od południa – wysokie urwisko wyspy Czoa, broniącej statku przed mknącą z prądem krą i wyrwanymi drzewami płynącymi z południa.
Brzegi były martwe i niezaludnione. Ogromnej płaszczyzny jeziora, zdawało się, nigdy nie cięła żadna łódź tubylcza.
– Święte miejsce! – mruknął? westchnieniem ulgi Kula Bilardowa. – Uważacie, drodzy moi – żadnego policjanta dokoła, a jaki porządek, spokój i cisza! Dobrze nam tu będzie!…
– Pewno! – odezwał się Bezimienny. – Niechby tu przybyło pięćdziesięciu wysoce cywilizowanych Europejczyków, natychmiast wybudowano by… więzienie!
– Fiu! – gwizdnął Miguel. – A od czegóż cywilizacja, przyjacielu?!
POSZUKIWACZE ZŁOTA
Do późnej nocy naradzali się Olaf Nilsen z Pittem Hardfulem. Już wybito sygnały drugiej warugi nocnej, a w kajucie kapitana wciąż trwały obrady. Nareszcie Nilsen podniósł się i oznajmił:
– Wiem, kapitanie Siwir, że obmyśliliście wszystko poważnie tego się nie obawiam. Jednak mam wątpliwości, czy nie będziemy mieli zatargu z rządem rosyjskim, gdyby się w jakiś sposób dowiedział, że wydobywamy z tych gór złoto?
– Nie myślę, żebyśmy mieli jakieś trudności – odparł Pitt. – Nikt tu nigdy nie zagląda, bo dróg nie ma i nie ma ludności. Zresztą wcale nie zamierzam samowolnie wywozić złota z Rosji. Podczas pierwszej wyprawy naszej do zatoki Piasiny zrobiłem umowy z prawnymi posiadaczami tych obszarów – Samojedami, a umowy tesą opatrzone w znaki rodowe książąt i starszyzny, stanowiącej radę rządzącą krajem. Część złota mamy składać na ręce starszyzny. Oprócz tego, żeby być zupełnie w porządku, po powrocie do Vardo prześlemy najbliższemu konsulowi rosyjskiemu ustaloną prawem część naszych zysków. Jeżeli zaś jacyś urzędnicy przyjadą wcześniej, zapłacimy należność na miejscu. W inny sposób nie możemy załatwić tej sprawy, bo gdzież mamy poszukiwać urzędników?
– Jeżeli tak, to wszystko jest all right! – zakończył Nilsen. – Więc od jutra do nowej pracy?
– Od jutra! – ściskając mu rękę odpowiedział Pitt i poszedł do siebie.
W kilka godzin później Hardful Zebrawszy dokoła siebie całą załogę, oznajmił, że „Witeź" przybył tu na poszukiwanie i wydobywanie złota w górach Mgoa-Moa.
– Złota?! – wykrzyknęli Puchacz i Bezimienny, klaszcząc w dłonie.
– Co się wam przydarzyło? – spytał zdziwiony Nilsen. – Ależ, kapitanie! – zawołał wzruszonym głosem Puchacz. – Myślałem, że już nigdy w życiu nie będę wyrywał ziemi żółtego metalu, a tu nagle słyszę – złoto! Toż my z Bezimiennym dziesięć lat łaziliśmy po Kalifornii, a później w górach Kiniey, na południe od Jukonu!
– Ładny szmat życia strawiliśmy przy złocie! – odezwał się Bezimienny, kurcząc i prostując długie, drapieżne palce. – Byliśmy bogaczami i nędzarzami, później znowu mieliśmy dolarów po samo gardło, a potem…
– Nie przypominaj dawnych czasów, kolego! – szepnął Puchacz, spuszczając głowę i zaciskając ręce z przerażeniem. – Nie mów już nic! Przeszło wszystko, minęło…
Dowiedziawszy się o wykryciu byłych poszukiwaczy złota wśród ludzi załogi, Olaf Nilsen, ucieszony tą szczęśliwą okolicznością, zawołał:
– Mamy na „Witeziu" cale muzeum typów! Gdybyśmy potrzebowali króla lub biskupa, to z pewnością znaleźliby się i tacy pomiędzy przyjaciółmi Rudego Szczura!
– Żarty na stronę – odezwał się Pitt. – Słusznie zauważyliście, kapitanie! Julian Miguel od dawna przebywa na dnie życia, dokąd spływają, niby do kloak miejskich, wszelkie odpadki społeczeństwa. Widzieliście z pewnością, jak po wielkich miastach najbardziej upadli nędzarze grzebią w kanałach i na śmietniskach? Znajdują tam dużo potrzebnych, zdatnych do użytku, czasem nawet bardzo drogich rzeczy, jak zgubione pierścionki, zegarki, brylantowe spinki. Tak się też dzieje i na śmietnisku ludzkim, bo jest ono drugim biegunem społeczeństwa. Na jednym znajduje się elita, na przeciwległym – te same typy o pewnej tylko odmianie charakteru…
Po naradzie z Puchaczem i Bezimiennym postanowiono czekać, aż stopnieje śnieg w górach i odsłoni ukrytą w łożyskach potoków i dopływów Tajmyru tajemnicę żółtego metalu.
Przed rozpoczęciem robót czekała jednak przybyłych na Tajmyr śmiałków ciężka praca. Dwudziestu ludzi pod komendą Bezimiennego, uzbroiwszy się w siekiery i piły, przeprawiło się łodziami na brzeg i pobmęło ku górom, co chwila zapadając w głęboki śnieg.
Wkrótce na pokładzie szonera usłyszano stuk siekier i trzask padających modrzewi. Załoga przygotowywała drzewo na wzmocnienie podziemnych galeryj, budowę grobli w miejscach błotnistych i wzniesienie przyszłych domów, gdyż statek nie mógł dać dostatecznego schronienia przed polarną zimą.
Pitt niecierpliwie oczekiwał przybycia tubylców, ponieważ wchodzili oni w plan jego przedsięwzięcia.
Żeby załoga nie próżnowała, obaj kapitanowie podzielili ją na dwie grupy. Jedna wypływała na dużych łodziach na jezioro i w małych zatokach łowiła ryby. Druga, uzbrojona w strzelby i zaopatrzona w narty, wychodziła na brzeg, z wielkim zapałem polując.
Wody i brzegi jeziora Tajmyr były prawdziwym rajem rybaków i myśliwych.
Zaczynała się wiosna i z oceanu wchodziły do rzek olbrzymie stada ryb; cisnęły się one do ujść drobnych.dopływów Tajmyru, aby posuwać się przeciwko prądowi do źródeł, gdzie miało się odbyć tarło i składanie ikry. Małe rzeczki wpadające do jeziora były jednak jeszcze zamarznięte, więc ogromne jesiotry, nelmy, łososie, moksuny, tajmenie i drobniejsze gatunki w popłochu zbijały się w olbrzymie ławice, tłoczyły się w zatokach, zdradzając niepokój i co chwila wyskakując wysoko ponad wodę.
Czeredy mew i pospolitych rybitw uwijały się w powietrzu, porywając drobniejszą zdobycz; spod obłoków kamieniem spadał białogłowy orzeł morski, wbijał szpony w wystające z wody grzbiety łososi i ciężko machając skrzydłami, odlatywał ze swoją ofiarą na szczyt skalistej Czoa.
Stada ryb stłaczały się nieraz w takiej ilości, że tylne ich szeregi wypierały przednie na mieliznę, gdzie zaczynały się miotać, rozrzucając i pieniąc wodę. Wtedy zjawiały się zgraje zgłodniałych, zuchwałych wilków lub płochliwe białe-lisy, wbiegały do wody, zagryzały duże, bezradne ryby i wynosiły je na brzeg.
Czasami z bocianiego gniazda, umieszczonego na foku „Witezia", marynarze przyglądali się brunatnemu niedźwiedziowi, który przy pierwszych łagodnych podmuchach wiosny opuścił swój barłóg w lesie i zwęszył nadciągające ławice pędzonych rozrodczym instynktem ryb. Władca lasu wchodził do zimnej wody, głośno i gniewnie parskając, potężną łapą ogłuszał ryby i wyrzucał je na brzeg. Nieraz całe stosy nieruchomych jesiotrów i nelm nagromadzał kosmaty rybak, po czym wychodził z wody, otrząsał się i przystępował do uczty. Niedźwiedź był wielkim smakoszem, więc zjadał tylko głowy wspaniałych ryb, resztę pozostawiając dla drapieżnego ptactwa i drobniejszych zwierząt, wyczerpanych głodem, straszliwym i nie-litościwym towarzyszem długiej, beznadziejnej polarnej nocy, gdy Biały Duch, władca pól lodowych, zieje zimnym oddechem śmierci.
Inni też wrogowie ścigali ryby stłoczone przy ujściach rzek i potoków. Przypływały od północy białe niedźwiedzie i szerzyły zniszczenie. Co chwila z głośnym parsknięciem wynurzała się okrągła, wąsata głowa foki lub uzbrojonego w straszliwe kły morsa.
Wszystko to czyhało na życie ryb, ścigało je i dziesiątkowało, lecz napływały coraz nowe, coraz liczniejsze ich ławice.
Marynarze „Witezia" nie mogli zarzucić sieci, bo ciężarem swoim ryby przerwałyby ją.
Zaczęto więc używać harpunów i wbijać je w największe ryby. Zdobycz rozrąbywano na kawałki i solono w beczkach, zakopywanych do wiecznie zamarzniętej ziemi, w której ryby mogły się przechowywać lata całe, nie podlegając zepsuciu. Teraz marynarze przez długie godziny walczyli z ogromnymi, długimi na cztery metry jesiotrami, aż udawało się podciągnąć je za nury od harpunów i zabić uderzeniem siekiery. Nie próżnowali też myśliwi.