– Aniu, powiem Dianie, że powinna cię awansować. Jesteś najbystrzejsza z nich wszystkich – szeptała do mnie za każdym razem, gdy wręczałam jej przepisy zbierane przez cały tydzień.
W całym biurze nie zadawała się jedynie z Caroline i Ann.
– To jak gadanie do ściany – usłyszałam kiedyś, gdy rozmawiała z Dianą.
Diana powiedziała mi, że Bertha nie tylko udziela się w rozmaitych akcjach charytatywnych, ale także co tydzień organizuje zbiórki jedzenia dla biednych rodzin w mieście. Kiedy przychodziła do biura, miałam wrażenie, że ktoś otworzył okno i wpuścił świeże powietrze.
Pewnego wieczoru, mniej więcej po roku od mojego debiutu w gazecie, Bertha zapytała, czy mogę chwilę zostać, żeby pomóc jej wybrać przepisy do specjalnego niedzielnego wydania. Z zadowoleniem przyjęłam propozycję. Chciałam nauczyć się jak najwięcej o układzie graficznym i redagowaniu, poza tym lubiłam towarzystwo Berthy.
Caroline wyszła wcześniej wybrać sobie sukienkę na dzisiejsze ważne przyjęcie w Prince’s. Joyce wyjechała na wakacje z mężem I dziećmi. Ann i inne reporterki poszły już do domu. Rebecca, Suzanne i Peggy mieszkały godzinę drogi od miasta, więc w miarę możliwości starały się wychodzić o czasie. Diana czekała na Harry’ego. Miała na sobie koktajlową suknię, gdyż dziś wypadała rocznica ich ślubu, i Harry obiecał zabrać ją w jakieś wyjątkowe miejsce.
Bertha przeglądała teczkę z przepisami i wybrała na przystawki łososia w galarecie i krakersy serowe na ostro, ale nie mogła zdecydować się na inne dania. Już miałam zaproponować cytrynowe bezy na deser, kiedy Diana odebrała telefon, a po chwili usłyszałyśmy jej przeraźliwy krzyk.
– Pod tramwaj! O Boże!
Widziałam, jak opada na fotel. Serce mocno biło mi w piersi. Oczami duszy ujrzałam Harry’ego leżącego gdzieś na poboczu drogi między Rose Bay a Castlereagh Street, kiedy usłyszałam, jak Diana mówi: „Caroline”.
Bertha i ja wpatrywałyśmy się w siebie. Diana odłożyła słuchawkę i podeszła do nas, blada jak płótno.
– Caroline wpadła pod tramwaj na Elizabeth Street!
Jęknęłam. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Nie lubiłam Caroline, ale nawet jej nie życzyłam śmierci pod kołami tramwaju.
– Przepraszam, nie chciałam was wystraszyć. – Diana złapała się za głowę. – Nie zginęła. Tramwaj ją potrącił. Trafiła do szpitala ze złamaną ręką i połamanymi żebrami.
Bertha zerwała się z krzesła i chwyciła Dianę za ramię.
– Chodź, przeżyłaś straszny szok – powiedziała. – Zaparzę ci herbaty.
– Ja się tym zajmę – zaproponowałam. – Wiem, gdzie wszystko leży.
Kiedy sypałam listki do imbryka, Diana usiłowała doprowadzić się do porządku.
– O Boże! – wykrzyknęła nagle. – Dziś wieczorem jest przyjęcie Denisonów. Zadzwonię do Ann i sprawdzę, czy mogłaby się tym zająć.
– Ja zadzwonię. – Bertha poklepała ją po ramieniu. – Gdzie numer?
Diana wskazała kartotekę na swoim biurku.
– Tam – powiedziała.
Przyniosłam Dianie herbatę, tymczasem Bertha usiłowała dodzwonić się do Ann. – Nikt nie odpowiada! – zawołała z gabinetu. – Spróbować z innymi dziewczynami?
Diana spojrzała na zegarek.
– Nie zdążą na czas. Zbyt daleko mieszkają. – Zaczęła obgryzać paznokieć, co bardzo do niej nie pasowało. – Jeśli odwołam naszą rocznicową kolację z powodu dwudziestych pierwszych urodzin panny z towarzystwa, Harry się ze mną rozwiedzie. To ja od wielu tygodni trajkotałam o naszej rocznicy – załkała.
Bertha odłożyła słuchawkę i wyszła z gabinetu Diany.
– Wyślij Anię – zaproponowała. – To urocza dziewczyna i znakomicie się prezentuje. Da sobie radę.
Diana wzruszyła ramionami. – Nie mogę – westchnęła. – Gdyby to było coś innego, natychmiast wysłałabym Anię. To jednak bardzo ważne wydarzenie. Przyjdzie tam sam sir Henry. Nie możemy pozwolić sobie na jakąkolwiek wpadkę.
– Zadzwoń do Stana w laboratorium fotograficznym – poradziła jej Bertha. – Powiedz mu, że potrzebujesz kogoś bardzo dobrego, kto wie, o co chodzi. Fotograf pomoże Ani. Wystarczy, że dziewczyna zanotuje nazwiska gości. Poradzi sobie z tym.
Diana raz jeszcze spojrzała na zegarek, a potem na mnie.
– Aniu, zrobisz to? Lepiej idź i wybierz sobie coś z szafy. Nie wpuszczą cię, jeśli się spóźnisz.
Szafa, o której wspomniała, była wspólną garderobą działu kobiecego. Diana, Caroline i Ann mogły sobie pozwolić na własne sukienki, ale pozostałych reporterek, zwykłych dziewczyn z klasy średniej, nie stać było na nowe stroje na każdą okazję. Żeby im pomóc, Diana zbierała suknie z sesji zdjęciowych, parad i pokazów.
Przyjrzałam się ubraniom na wieszakach. Byłam wyższa od innych dziewcząt, ale szczuplejsza. Wyciągnęłam suknię bez ramiączek i usiłowałam ją włożyć, ale suwak był zepsuty. Napisałam na kartce „do reperacji” i przypięłam ją do materiału. Żałowałam, że nie zrobiła tego osoba, która ostatnia wkładała tę suknię. Nie miałam czasu biec do domu, by przebrać się w kreację od Judith, musiałam zadowolić się sukienką z różowej tafty z kokardkami na ramionach. Obok paska widniała rdzawa plamka, ale liczyłam na to, że w półmroku nikt jej nie zauważy. Inne stroje były albo za duże, albo za małe. Tego ranka upięłam włosy i choć z mojego francuskiego koka wymykały się pojedyncze kosmyki, zabrakło czasu, by coś z tym zrobić. Nie cieszyła mnie perspektywa konfrontacji z całą salą rozmaitych Caroline i Ann, skoro nie wyglądałam najlepiej, ale nie mogłam przecież zawieść Diany.
Fotograf czekał na mnie na dole w recepcji. Niemal krzyknęłam na jego widok. Był ubrany w lśniącą marynarkę i spodnie – rurki.
Między nogawką a butami wystawały mu białe skarpety. Miał długie bokobrody i włosy zaczesane do tyłu, przez co wyglądał jak rockandrollowiec z Cross.
– Cześć, jestem Jack. – Potrząsnął moją dłonią. Śmierdział papierosami.
– Ania. – Usiłowałam się uśmiechnąć.
Prince’s leżało zaledwie kilka przecznic dalej, więc postanowiliśmy pójść piechotą. Jack wspomniał, że przyjęcie, na które się wybiera – my, to „dopiero coś” – nie musiał mi tego powtarzać. I tak miałam mdłości ze zdenerwowania. Była to kolacja połączona z tańcami, wydawał ją Philip Denison z okazji dwudziestych pierwszych urodzin swojej córki. Do rodziny Denisonów należała największa sieć domów towarowych w Australii, w kategoriach reklamy stano – wili łakomy kąsek dla gazety. Dlatego na przyjęciu miał się pojawić sir Henry Thomas, wydawca „Sydney Herald”.
– Dotąd nigdy się tym nie zajmowałam, Jack – powiedziałam do fotografa. – Liczę na to, że mi powiesz, kogo powinniśmy fotografować.
Jack wyciągnął papierosa z pudełka w kieszeni, obwąchał go i włożył za ucho.
– Przyjdą wszystkie szychy z Sydney – mruknął. – Wiesz jednak, co jest największą sensacją tego wieczoru?
Przecząco pokręciłam głową.
– Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat Henry Thomas i Roland Stephens znajdą się w tym samym miejscu.
Nie zrozumiałam, o co chodzi. Popatrzyłam pytająco na Jacka.
– A, zapomniałem, że jesteś nowa w tym kraju – uśmiechnął się. – Roland Stephens to największy australijski hurtownik tkanin wysokogatunkowych i wełny. Może i jest jednym z najbogatszych ludzi w Australii, ale tak samo zależy od patronatu Denisona, jak sir Henry.
Wzruszyłam ramionami.
– Nadal nic nie rozumiem – powiedziałam. – i co z tego, że będą w tym samym miejscu? Przecież nie rywalizują ze sobą.
Jack uśmiechnął się do mnie chytrze.
– Tu nie chodzi o interesy. To spór o kobietę. O piękną kobietę, Mariannę Scott. Była narzeczoną sir Thomasa, zanim odbił mu ją Roland Stephens.
– Czy ona też przyjdzie? – Pomyślałam, że przyjęcie będzie bardziej przypominało noc w Moskwie – Szanghaju niż wieczorek towarzyski w Sydney.
– Nie – odparł Jack. – Dawno temu zniknęła. Obaj ożenili się z innymi.
– Kto zrozumie bogaczy? – Pokręciłam głową.
Kiedy pojawiliśmy się w Prince’s, kazano nam czekać wraz z resztą dziennikarzy. Mieliśmy zostać wpuszczeni po przybyciu wszystkich ważnych gości. Obserwowałam, jak rolls royce za rolls royce’em podjeżdżają do czerwonego dywanu. Kobiety były ubrane w suknie od Diora i Balanciagi, mężczyźni w smokingi, przez co w swojej niechlujnej sukience poczułam się jeszcze niepewniej. Ujrzałam, jak z auta wysiada sir Thomas w towarzystwie żony. Wiele razy widziałam jego zdjęcie w gazecie, ale nie poznałam go osobiście.