Skinęła na mnie głową. Wyczułam, że strony sporu chcą mnie wykorzystać do uzasadnienia swoich racji, i nie śpieszyłam się z komentarzem.
– To nie dom – stwierdził pułkownik. – To obóz przejściowy. Armii było wszystko jedno, jak wygląda.
– Bo gdyby był piękny, nigdy nie poszliby na wojnę!
Rose obracała kapelusz w dłoniach. Była drobna i kobieca, ale miała silne ręce. W duchu przyznałam jej rację. Ciekawe, co powie pułkownik.
– Nie twierdzę, że to zły pomysł, Rose. Mówię tylko, że najpierw trzeba nakarmić tych ludzi i nauczyć ich podstaw angielskiego. Mamy setki lekarzy, prawników i architektów, których trzeba nauczyć fizycznej pracy, jeśli oni i ich rodziny mają sobie poradzić w tym kraju. Dobre zawody dostaną emigranci z Anglii, niezależnie od swoich kwalifikacji.
Prychając, Rosi wyciągnęła z torebki notatnik. Otworzyła go i zaczęła czytać listę.
– Posłuchaj – powiedziała. – Panie z Holandii proponowały, żebyśmy zasadziły tulipany, żonkile oraz goździki.
Pułkownik zerknął na Erniego i bezradnie wzruszył ramionami. Rose przyjrzała się obu mężczyznom.
– Jeśli nie podobają się wam kwiaty, inni sugerowali cedry i sosny, żeby dawały cień.
– Boże jedyny, Rose – mruknął Ernie. – Zanim wyrosną, minie ze dwadzieścia lat.
– Sądzę, że australijskie drzewa są piękne. Czy nie rosną szybko w tym klimacie? – zapytałam.
Wszyscy odwrócili się do mnie. Dorothy przestała stukać w maszynę i zerkała znad listu, udając, że go czyta.
– Tu w pobliżu jest chyba jakiś leśny szlak – ciągnęłam. – Może znajdziemy trochę kwiatów i zasadzimy je w obozie.
Pułkownik Brighton wpatrywał się we mnie z napięciem. Pomyślałam, że stając po stronie Rose, zrobiłam sobie wroga. Jednak na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech, pułkownik klasnął w dłonie.
– Mówiłem, że znalazłem bystrą dziewczynę! Świetny pomysł, Aniu!
Ernie zakaszlał.
– Pułkowniku, jeśli pan pozwoli… To chyba Dorothy odkryła teczkę Ani.
Dorothy porzuciła list, który czytała, i znów zaczęła stukać w klawisze. Pomyślałam, że pewnie już żałuje swojego odkrycia.
Rose objęła mnie w pasie.
– Robert uważa, że to świetny pomysł, bo dzięki niemu zaoszczędzi pieniądze – powiedziała. – Ale ja sądzę, że to dobra myśl, gdyż róże i goździki kojarzyłyby się ludziom z Europą, tymczasem tutejsze rośliny będą im przypominać, że ich nowy dom jest w Australii.
– I przyciągną do obozu więcej ptaków i zwierząt – zauważył Ernie. – I mniej królików, mam nadzieję.
Przypomniałam sobie zwierzęta na dachu baraku i skrzywiłam się.
– O co chodzi? – spytał Ernie.
Opowiedziałam im o skrobaniu w dach i zapytałam, czy dlatego zadrutowano szczeliny między ścianami a sufitem.
– Oposy – stwierdziła Rose.
– Och! – Ernie ściszył głos i rozejrzał się wokół. – Wyjątkowo niebezpieczne. Krwiożercze potworki. Już straciliśmy trzy Rosjanki.
Dorothy prychnęła.
– Przymknij się, proszę. – Rose mocniej ścisnęła mnie w pasie.
– Oposy to małe futrzaste stworzonka o puszystych ogonkach, imigrantom spoza Wielkiej Brytanii, nawet w miasteczku zdarzały się incydenty.
– Jakie incydenty?
– Powybijano okna w niektórych sklepach. Podobno dlatego, że obsługiwały ludzi z obozu.
Pułkownik pokręcił głową i wbił wzrok w buty. Dorothy przerwała pisanie.
– To miłe miejsce – zauważyła. – Ludzie są dobrzy. Tak się zachowują tylko nieliczne szumowiny. Głupie chłopaki, ale nikt nie powinien się bać.
– O to właśnie chodzi – westchnął pułkownik. – Z pewnością ludzie z miasta polubiliby naszych imigrantów, gdyby ich lepiej poznali.
– W niektórych obozach zorganizowano koncerty w okolicy – zauważył Ernie. – Mamy tu sporo utalentowanych osób. Może też spróbujemy.
Pułkownik uszczypnął się w brodę i zastanowił nad tą sugestią.
– Może tak – mruknął. – Zaczniemy od czegoś niewielkiego. Poproszę Rose, żeby zorganizowała coś razem z Kołem Gospodyń.
– Myślałeś o jakichś konkretnych muzykach?
– Zależy, jakiej muzyki by chcieli: opery, kabaretu, jazzu… – Ernie wzruszył ramionami. – Mnóstwo ludzi może się tym zająć.
Znajdę kogoś. Proszę tylko powiedzieć, co i kiedy.
Podskoczyłam za stertą dokumentów, co ich zaniepokoiło.
– Przepraszam – wtrąciłam. – Mam pewną propozycję.
Pułkownik uśmiechnął się do mnie.
– Jeśli jest tak dobra jak ta dotycząca drzew, zamieniam się w słuch.
– Nie wierzę, że mnie w to wrobiłaś! – wykrzyknęła Irina.
Jej głos rozniósł się echem po toalecie dla pań w sali parafialnej, gdzie organizowano wieczorki towarzyskie Koła Gospodyń. W wykafelkowanym pomieszczeniu znajdowały się trzy kabiny, ściany miały odcień starej gumy do żucia. Cuchnęło tu mułem.
Uniosła włosy, żeby nie wplątały się w suwak, kiedy zapinałam na niej swój zielony szeongsam. Widziałam, jak na szyi Iriny pojawia się czerwona wysypka.
– Nie wiedziałam, że tak się zdenerwujesz. – Słyszałam napięcie w swoim głosie. – Myślałam, że lubisz występy.
Natasza, która wcisnęła się w suknię o talii osy, parsknęła. Uniosła po kolei palce i je wygięła, głośno trzaskając stawami.
– Nigdy za nimi nie przepadałam – powiedziała. – Pułkownik Brighton zachowuje się tak, jakby powodzenie jego akcji „zaludniajcie albo zgińcie” zależało od naszego dzisiejszego występu.
Drżały jej ręce, kiedy nakładała szminkę na usta. Wytarła usta chusteczką i zaczęła od początku.
Obciągnęłam sukienkę na biodrach Iriny. Musiałyśmy dopasować ją do jej pełnej figury i częściowo zaszyć rozcięcia, tak że zaczynały się od kolana, nie od uda. Irina udrapowała hiszpański szal na ramionach i zawiązała go na biuście. Uznałyśmy, że czerwona suknia do flamenco jest zbyt seksowna jak na australijski debiut i zdecydowałyśmy się na egzotyczny, lecz skromny image.
Irina i Natasza uczesały się a la Judy Garland. Pomogłam im włożyć szpilki. Niezależnie od samopoczucia nikt nie mógł zaprzeczyć, że wyglądały pięknie.
Zostawiłam Irinę, żeby zrobiła sobie makijaż, i uczesałam się przed lustrem. Rose zebrała dla nas rozmaite pudry, szminki i lakiery do włosów. Zdumiewające, jak tych kilka kosmetyków poprawiło nasze samopoczucie. Parę miesięcy spędziłyśmy bez takich podstawowych rzeczy.
– Zerknij na salę, Aniu – poprosiła Irina, opierając się o umywalkę, żeby naciągnąć pończochy. – Opowiedz nam, jak tam jest.
Toalety przeznaczone dla wykonawców znajdowały się pod schodami prowadzącymi ze skrzydła sceny. Uniosłam spódnicę i wbiegłam na schody. W kurtynie była szpara, zerknęłam przez nią. Sala szybko się zapełniała. Miejscowe koło zaprosiło bliźniacze organizacje z pobliskich miasteczek, kobiety w różnym wieku zajmowały miejsca na sali. Większość przyprowadziła ze sobą mężów, spalonych słońcem i wiatrem farmerów, którzy wyglądali, jakby ktoś wcisnął ich w niedzielne ubrania. Młody człowiek o kręconych czarnych włosach spacerował po sali ze starszą kobietą, zapewne matką. Miał garnitur o rozmiar za duży, ale i tak zwrócił na siebie uwagę grupki dziewcząt w sukienkach z tafty. Szeptały coś, zakrywając usta rękami, i chichotały, z czego wywnioskowałam, że chłopak to zapewne miejscowa „dobra partia”.
Na tyłach sali jakaś matrona obsługiwała stół pełen czekoladowych biszkoptów, szarlotek i bułeczek z dżemem. Kobieta obok podawała herbatę. Nieopodal przeszedł całkiem młody duchowny, wyciągnęła ku niemu filiżankę. Przyjął ją z wdzięcznym skinieniem głowy i ruszył ku krzesłom z tyłu. Zastanawiałam się, dlaczego nie usiądzie bliżej. Czyżby doszedł do wniosku, że nagle może zostać powołany do wykonania jakiejś bożej pracy?
Pułkownik i Rose przedstawiali przewodniczącą miejscowego koła niektórym imigrantom wybranym do reprezentowania obozu.
Był wśród nich farmaceuta z Niemiec, śpiewaczka operowa z Wiednia, węgierski profesor lingwistyki, profesor historii z Jugosławii i czechosłowacka rodzina słynąca z nienagannych manier. Ernie rozmawiał z Dorothy, ubraną w żółtą suknię i z kwiatem we włosach. Opowiadał jakiś dowcip, wymachując rękami, jakby to były skrzydła motyla, a Dorothy zalotnie trzepotała rzęsami.