Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rumieniec wypełzł mi na twarz. Nie powinnam zachowywać się tak nonszalancko.

– Co robiłaś dzisiejszego ranka, Aniu? – przyszła mi z odsieczą Irina. Powiedziałam im o pracy dla pułkownika Brightona i o jego zaangażowaniu w politykę „zaludniajcie albo zgińcie”. Irina przewróciła oczami, Anikó zaś wybuchnęła śmiechem.

– Tak, to dopiero typ, ten cały pułkownik Brighton – powiedziała. – Czasem myślę, że to szaleniec, ale ma dobre serce. Nie będzie ci źle u niego. Zobaczę, czy zdołam załatwić Irinie pracę w żłobku. Byleby tylko nie musiała stawać przed tym głupim urzędnikiem do spraw zatrudnienia.

– Chciał, żeby Anikó pracowała jako pomoc domowa – wtrąciła Irina.

– Poważnie?

Anikó potarła dłonią o dłoń.

– Wyjaśniłam mu, że znam sześć języków, a on powiedział, że w Australii to całkiem nieprzydatne, wystarczy angielski. Stwierdził, że nie ma pracy dla tłumaczy, a na każdą inną jestem już za stara.

– Co za idiotyzm – żachnęłam się. – Wystarczy popatrzeć na ludzi w tym obozie. Poza tym pułkownik Brighton powiedział mi tego ranka, że w Australii jest więcej takich obozów jak nasz.

– W tym problem – parsknęła Anikó. – Nowi Australijczycy, myślałby kto. Chcą, żebyśmy wszyscy zmienili się w Anglików. Poszłam do pułkownika Brightona i oświadczyłam mu, że władam sześcioma językami. Niemal zerwał się z krzesła, aby mnie uściskać. Od razu dał mi pracę nauczycielki angielskiego i blokowej. Za każdym razem, gdy go widzę, mówi: „Anikó, potrzebuję jeszcze dwudziestu takich jak ty”. I tak, mimo wszystkich swoich wad, ma mój szacunek.

Irina zadrżała i kaszlnęła. Wyciągnęła chusteczkę spod poduszki i wydmuchała nos.

– Przepraszam – powiedziała. – To pewnie oznacza, że zdrowieję.

– Lepiej idź do kwatery Czerwonego Krzyża – poradziłam jej. Irina pokręciła przecząco głową.

– Nie, chce mi się spać. Ale ty powinnaś tam pójść i spytać ich o matkę.

Anikó spoglądała na nas z ciekawością, więc pokrótce wyjaśniłam jej, co się stało z moją matką.

– Czerwony Krzyż ci nie pomoże, Aniu – powiedziała. – Tutaj to tylko oddział medyczny. Powinnaś skontaktować się z głównym biurem w Sydney.

– Och – powiedziałam rozczarowana.

Anikó poklepała Irinę po nodze i położyła pomarańczę obok dzbanka.

– Lepiej już pójdę – oznajmiła.

Po jej wyjściu Irina odwróciła się do mnie i wyszeptała:

– Była pianistką w Budapeszcie. Niemcy zastrzelili jej rodziców za ukrywanie Żydów.

– Boże – westchnęłam. – W tym maleńkim miejscu są aż trzy tysiące tragicznych historii.

Kiedy Irina znowu zapadła w sen, zebrałam nasze ubrania i poszłam do pralni złożonej z czterech betonowych kadzi i bojlera. Wyprałam sukienki i bluzki ostatnią kostką mydła. Po rozwieszeniu prania odwiedziłam skład, gdzie polski magazynier uważnie obejrzał mnie od szyi do biustu.

– Mogę dać ci tylko buty z demobilu, płaszcz z demobilu albo czapkę z demobilu.

Pokazał mi parę staruszków, którzy mierzyli rozmaite buty. Nogi mężczyzny drżały, opierał się o żonę. Myślałam, że pęknie mi serce. Zawsze uważałam, że starsi ludzie powinni się cieszyć owocami swojej pracy, a nie zaczynać wszystko od początku.

– Nie ma mydła? – spytałam. – Ani ręczników?

– To nie hotel Ritz. – Polak wzruszył ramionami.

Przygryzłam wargę. Szampon i pachnące mydło będą musiały poczekać do dnia wypłaty. Przynajmniej miałyśmy czyste ubrania. Pomyślałam, że może Anikó nam coś pożyczy, a potem jej oddamy.

Przez megafon na ścianie magazynu ogłoszono lunch, najpierw po angielsku, a potem po niemiecku. Widziałam, jak starsza kobieta drgnęła, słysząc słowo Achtung.

– Dlaczego mówią po niemiecku? – zapytałam magazyniera.

– Ale pomysł, co? – Uśmiechnął się kącikiem ust. – Uznali, że dzięki nazistom wszyscy rozumiemy rozkazy po niemiecku.

Powlokłam się do stołówki, ze strachem myśląc o kolejnym niejadalnym posiłku. Pojawiłam się tam jako jedna z ostatnich. W sali panowała zupełnie inna atmosfera niż rano. Wszyscy się uśmiechali. Brązowy papier zniknął, każdy stół zdobiły słoiki z niebieskimi kwiatkami. Minął mnie mężczyzna z miską zupy i kawałkiem żytniego chleba. Zawartość miski pachniała smakowicie i znajomo. Zerknęłam na karmazynowy płyn i pomyślałam, że śnię. Barszcz. Wzięłam miskę ze stosu na stole i stanęłam w kolejce do okienka. Niemal podskoczyłam z radości, gdy znalazłam się twarzą w twarz z Marią i Nataszą z Tubabao.

– Och! – wykrzyknęłyśmy jednocześnie.

– Chodź. – Natalia otworzyła drzwi kuchni. – Wszyscy już prawie skończyli. Zjedz z nami.

Przeszłam za nią do pomieszczenia na zapleczu, w którym pachniało nie tylko burakami i kapustą, ale także bielinką i sodą oczyszczoną. Mężczyźni z zapałem zmywali ściany. Natasza przedstawiła nam swojego ojca Lwa i męża Piotra. Maria napełniła moją miskę aż po brzegi świeżym barszczem, a Natasza podsunęła mi krzesło i nalała wszystkim herbaty.

– Co z Raisą? – zapytałam.

– Nie najgorzej – odparł Lew. – Baliśmy się, że nie przeżyje podróży, ale jest twardsza, niż sądziliśmy.

– Trafiła do baraku z Nataszą i dziećmi i wydaje się tam szczęśliwa. Opowiedziałam im o Ruselinie i ze współczuciem pokiwali głowami.

– Pozdrów od nas Irinę – powiedziała Maria.

Na półce obok mnie stał bukiet błękitnych kwiatków, które widziałam wcześniej w stołówce. Dotknęłam cylindrycznych płatków i smukłych łodyg.

– Co to za kwiaty? – zapytałam Nataszę. – Są śliczne.

– Właściwie nie wiem – odparła, wycierając ręce o fartuch. – Chyba australijskie, rosną na drodze za sektorem namiotów. Ładne, prawda?

– Podobają mi się tutejsze drzewa – wyznałam. – Są tajemnicze, jakby w pniach kryły jakieś sekrety.

– No to spodoba ci się ten szlak – stwierdził Lew. Odłożył szczotkę, usiadł przy stole i na kawałku brązowego papieru zaczął rysować mapkę. – Łatwo go znaleźć. Nie zgubisz się.

Przełknęłam łyżkę barszczu. Po tym, co jadałam w ostatnich dniach, było to niebo w gębie.

– Wspaniała zupa – zauważyłam. Maria wskazała brodą stołówkę.

– Na pewno będą się uskarżali na rosyjskie jedzenie. Ale jest lepsze niż to, które serwował australijski kucharz. Dobre i pożywne.

Do okienka podeszło parę osób z prośbą o dokładkę. Lew i ja wymieniliśmy uśmiechy. Patrzyłam, jak Natasza i Maria zajmują się jedzącymi. Kiedy widziałam tę rodzinę w Tubabao, z jakichś powodów uznałam, że z pewnością jest bogata. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że w ich namiocie nie widziałam niczego, czego nie zrobiliby własnymi rękami z dostępnych na miejscu materiałów. Gdyby mieli pieniądze, nie znaleźliby się w obozie dla imigrantów. Zrozumiałam, że są po prostu pracowici i pomysłowi, zdecydowani jak najlepiej wykorzystać to, co oferuje im życie. Patrzyłam, jak Maria robi miny do stołówkowiczów, usiłując się z nimi porozumieć. Naprawdę ją podziwiałam.

Wróciłam do biura pułkownika Brightona tuż przed czternastą. Ze zdumieniem usłyszałam podniesione głosy i zawahałam się, zanim otworzyłam drzwi. Dorothy siedziała przy biurku. Była uśmiechnięta, gdy wchodziłam, ale uśmiech zamarł jej na ustach na mój widok. Zupełnie nie rozumiałam, czym sobie zasłużyłam na taką niechęć.

Brighton i Ernie stali w progu gabinetu pułkownika. Towarzyszyła im kobieta, w rękawiczkach, z kapeluszem w dłoniach. Miała około pięćdziesięciu lat, ładną twarz i żywe oczy.

– Dzień dobry – powiedziałam, a wtedy cała grupka odwróciła się do mnie.

– Jest pani Ania! – wykrzyknął pułkownik. – W samą porę. Mamy toalety zagrażające naszemu zdrowiu, psującą się w upale żywność i ludzi, którzy nie znają języków. Mimo to moja żona uznała, że najważniejszy jest w tej chwili komitet do spraw sadzenia drzew.

Kobieta, która zapewne była jego żoną, przewróciła oczami.

– Wystarczy, że ludzie popatrzą na ten obóz i od razu czują się przygnębieni, Robercie. Dzięki roślinom, drzewom i kwiatom zrobi się tu przyjemniej, mieszkańcom także. To miejsce powinno kojarzyć się z domem. Przecież wielu z tych ludzi nie ma go od lat. Niech pani Ania ci to wytłumaczy.

58
{"b":"100821","o":1}