Godzinami siedziałam na krawędzi wanny, wpatrując się w lustro, w coraz mniej znaną mi osobę. Te zmiany jednocześnie mnie radowały i przygnębiały. Każdy krok w kierunku kobiecości zbliżał mnie do Dymitra, lecz oddalał od dziecka, którym byłam przy matce. Od małej dziewczynki, której mama śpiewała piosenki o grzybach i której pulchną dłoń posiniaczyła zbyt mocnym uściskiem. Zastanawiałam się, czy w ogóle by mnie poznała.
Dymitr dotrzymał obietnicy i odwiedzał mnie w każdą środę. Przesuwaliśmy sofy i krzesła pod ściany sali balowej i błagaliśmy Siergieja, żeby nauczył nas tańczyć. Zgodnie z przewidywaniami Dymitra Siergiej nalegał na walc wiedeński. Pod surowym wzrokiem postaci z portretów Dymitr i ja do perfekcji dopracowywaliśmy kroki i obroty. Siergiej był wymagającym nauczycielem, często nam przerywał, żeby poprawić nasze ruchy, ręce, pozycję głów. Byłam szczęśliwa do granic możliwości. Nie miało znaczenia, co tańczę i do jakiej muzyki, ale z kim. Podczas tych kilku godzin w tygodniu mogłam zapomnieć o smutku. Na początku martwiłam się, że Dymitr przychodzi do mnie tylko z litości albo z polecenia Siergieja.
Wpatrywałam się w partnera jak kot w mysz, szukając oznak zainteresowania, i je znalazłam. Zauważyłam, że nigdy się nie spóźniał na lekcje, wydawał się rozczarowany, kiedy nasz czas dobiegał końca, długo zwlekał w holu, szukając płaszcza i parasola.
Kiedy myślał, że nie patrzę, rzucał mi ukradkowe spojrzenia. Szybko się odwracałam, a on udawał, że coś tam go zainteresowało.
Kiedy żonkile wychyliły główki z ziemi, a do ogrodu powróciły ptaki, pojawił się mój pierwszy okres. Poprosiłam Lubę o przekazanie Siergiejowi, żeby mnie zabrał do Moskwy – Szanghaju. Stałam się kobietą. Odpowiedź przyszła na srebrnej wizytówce z przylepioną gałązką jaśminu. „Po piętnastych urodzinach. Potrzebujesz dłuższej praktyki w byciu kobietą”.
W zamian Siergiej oznajmił Dymitrowi, że nauczy nas tańczyć bolero. Marzyłam o tangu i, jako że nigdy wcześniej nie słyszałam o bolerze, czułam się rozczarowana.
– Nie, ten taniec jest o wiele bardziej symboliczny – zapewnił mnie Dymitr. – Siergiej i Marina tańczyli bolero w dniu swojego ślubu. Nie uczyłby nas, gdyby nie uważał, że jesteśmy wystarczająco poważni.
W następnym tygodniu Siergiej przyciemnił światła w sali balowej. Nastawił płytę, po czym kazał nam stanąć naprzeciwko siebie. Stanęłam trochę z prawej, tak blisko, że guziki koszuli Dymitra wpijały mi się w ciało. Czułam puls swojego partnera i bicie jego serca. W bursztynowym świetle twarz Siergieja wyglądała demonicznie, a nasze cienie dziwacznie wyginały się na ścianach. Muzyka grała w rytm surowego marsza i uderzeń bębnów. Melodię wprowadził flet, hipnotyczny niczym fujarka zaklinacza węży. Wkrótce dołączyły żywe, brawurowe trąbki i rożki pełne pasji. Siergiej zaczął tańczyć, bez słów ucząc nas kroków. Dymitr i ja ruszyliśmy w jego ślady, do brzęku cymbałów, który nasilał się i cichł, stąpaliśmy do przodu i powoli się cofaliśmy, rozkołysani wypychaliśmy biodra w przeciwną stronę do stawianych stóp. Muzyka mnie oczarowała i przeniosła w inny świat. Przez jedną krótką chwilę byliśmy królewską parą w Hiszpanii, z własnym dworem, w następnej, jechaliśmy konno przez równiny w towarzystwie Don Kichota. W następnej staliśmy się rzymskim cesarzem i cesarzową paradującymi w rydwanie przed poddanymi. Ten taniec był fantazją, najbardziej erotycznym doświadczeniem, jakie mnie kiedykolwiek spotkało.
Siergiej lekko wymachiwał rękami, lecz pewnie stawiał kroki; Dymitr i ja niemal się dotykaliśmy, zamierając na moment, a następnie odsuwając się od siebie. Słyszeliśmy wciąż tę samą melodię, która popychała nas ku sobie i oddzielała, uwodziła i do – prowadzała do rozkoszy.
Kiedy Siergiej znieruchomiał, Dymitrowi i mnie brakowało tchu.
Drżąc, przywarliśmy do siebie. Siergiej był prawdziwym czarownikiem, zabrał nas do podziemi i ponownie wyprowadził na powierzchnię. Płonęłam od gorączki, ale nie mogłam zmusić nóg, by przeszły przez pokój ku sofie.
Igła zeskoczyła z gramofonu i Siergiej zapalił światła. Z niepokojem dostrzegłam Amelię, z papierosem w dłoni. Czarne włosy, gładkie niczym skóra norki, okalały jej bladą twarz. Na widok tej kobiety wstrząsnął mną dreszcz. Wypuściła kółko papierosowego dymu, wpatrując się we mnie jak generał oceniający siły i charakter wroga. Zapragnęłam, aby odwróciła wzrok. Mąciła euforię, którą odczuwałam po tańcu. Musiała odczytać moje myśli, bo prychnęła, obróciła się na pięcie i wyszła.
Nie za bardzo dowierzałam obietnicy Siergieja, że zabierze mnie do Moskwy – Szanghaju po moich piętnastych urodzinach, ale pewnego dnia w sierpniu następnego roku wyłonił się z gabinetu i oznajmił, że dziś wieczorem idę do klubu. Amelia wyciągnęła szmaragdowy szeongsam, uszyty dla mnie przez panią Woo, ale ledwie zdołałam wcisnąć go przez głowę, tak bardzo urosłam.
Siergiej wezwał krawcową na pośpieszne poprawki. Kiedy wyszła, przysłano Mei Lin, by uczesała mi włosy. Za nią pojawiła się Amelia z kuferkiem kosmetyków w dłoni. Uróżowiła mi policzki i usta, a także skropiła perfumami nadgarstki i skórę za uszami.
Kiedy skończyła, odchyliła się i uśmiechnęła, zadowolona z efektu.
– Nie denerwujesz mnie tak bardzo, odkąd dorosłaś – powiedziała. – To pyzatych dzieciaków nie mogę znieść.
Wiedziałam, że kłamie. Nadal mnie nie cierpiała.
W aucie usiadłam między nią a Siergiejem. Droga Tętniących Studni przemknęła za szybą niczym niemy film. Młode kobiety wszystkich narodowości stały w progach nocnych klubów, błyszcząc w wyszywanych pajetkami sukienkach i pierzastych boa. Machały do przechodniów, uśmiechem wabiły klientów. Gromady hulaków ciągnęły po zatłoczonych chodnikach, wpadając po pijanemu na innych pieszych i ulicznych sprzedawców, hazardziści zaś zbili się w grupki na rogach ulic, niczym robaki pod światłami neonów.
– Jesteśmy na miejscu! – oznajmił Siergiej.
Drzwi się otworzyły, mężczyzna w kozackim mundurze pomógł mi wysiąść z samochodu. Miał na sobie czapę z niedźwiedziego futra, nie mogłam jej nie dotknąć. Jednocześnie gapiłam się na wspaniałości, które widziałam przed sobą. Na szerokich kamiennych schodach rozpościerał się czerwony dywan, po obu stronach otoczony złotymi sznurami. Przy wejściu do klubu czekała kolejka mężczyzn i kobiet, ich suknie, futra, jedwabie i klejnoty lśniły w sepiowym świetle, powietrze elektryzowało od gwaru rozmów.
Na szczycie schodów znajdował się portyk z dwiema olbrzymimi neoklasycystycznymi kolumnami i parą marmurowych lwów strzegących wejścia: tam oczekiwał nas Dymitr. Wymieniliśmy uśmiechy, a on ruszył po schodach, na nasze powitanie.
– Aniu – powiedział, przystając tuż obok mnie. – Od teraz zawsze będziesz ze mną tańczyć.
Jako kierownik klubu Dymitr wzbudzał respekt. Kiedy prowadził nas po czerwonym dywanie, goście rozstępowali się przed nim, Kozacy kłaniali. Foyer klubu zapierało dech w piersiach. Białe ściany ze sztucznego marmuru i lustra w ramach odbijały światło gigantycznego żyrandola wiszącego na bizantyjskim suficie. W imitacji okien wymalowano błękitne niebo i białe chmury, co sprawiało wrażenie wiecznego zmierzchu. Korytarz skojarzył mi się z fotografią przedstawiającą pałac cara, którą kiedyś pokazał mi ojciec, i przypomniałam sobie o ptakach w klatce, śpiewających na powitanie gości. W Moskwie – Szanghaju nie było jednak śpiewających ptaków, tylko młode kobiety w haftowanych rosyjskich sukniach, odbierające płaszcze i etole gości.
We wnętrzu klubu panowała zupełnie inna atmosfera. Ściany obite boazerią i czerwone orientalne dywany otaczały parkiet za – tłoczony ludźmi kiwającymi się w rytm muzyki granej przez orkiestrę. Wśród olśniewających par amerykańscy, angielscy i francuscy żołnierze tańczyli walca z ładnymi fordanserkami. Inni klienci przyglądali się im z mahoniowych krzeseł i aksamitnych sof, popijając szampana albo whisky i machając na kelnerów, by przynieśli kawior i chleb.