– Widzę po twoim stroju, że przywykłaś do innych warunków – powiedziała. – Nic lepszego nie mogę ci jednak ofiarować.
Zarumieniłam się i weszłam do mieszkania, zawstydzona swoim snobizmem. Na środku pokoju stała zniszczona sofa, przez jej szwy wyłaziło wypełnienie. Kobieta wytrzepała ją ręką i zarzuciła na poduszki cuchnący grzybami pled.
– Usiądź, proszę – zaproponowała.
W mieszkaniu panował większy zaduch niż na ulicy. Przybrudzone okna były zamknięte, ale słyszałam kroki przechodniów i dzwonki rowerów. Kobieta napełniła czajnik i postawiła go na kuchence.
Zrobiło się jeszcze goręcej, więc kiedy nie patrzyła, przytknęłam do nosa chusteczkę, szukając ulgi w świeżym zapachu wypranego materiału. Rozejrzałam się po mieszkaniu, by sprawdzić, czy jest tu łazienka. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że kobieta wydawała się całkiem czysta, a żyła w tak obskurnym miejscu.
– Tylu cierpiących – wymamrotała stara. – Każdy kogoś stracił: rodziców, mężów, siostry, braci, dzieci. Próbuję pomóc, ale tylu ich jest.
Przelała gotującą się wodę do wyszczerbionego imbryka, po czym postawiła go wraz z dwiema filiżankami na stoliku przede mną.
– Przyniosłaś coś, co do niej należało? – Schyliła się i poklepała mnie po kolanie.
Wyciągnęłam chustkę z kieszeni i rozwinęłam ją na stole. Spojrzenie starej kobiety przylgnęło do naszyjnika. Zafascynowana, długo mu się przypatrywała.
– To nefryt – powiedziała.
– Tak. I złoto.
Zrobiła miseczkę z drugiej dłoni i położyła na niej naszyjnik, szacując jego wagę.
– Jest piękny – stwierdziła. – Bardzo stary. Teraz już nie robi się takiej biżuterii.
– Jest piękny – przytaknęłam i nagle przypomniałam sobie, jak mój ojciec mówił to samo.
Powróciło do mnie pewne wspomnienie. Miałam trzy lata, rodzice i ja świętowaliśmy w mieście Gwiazdkę wraz z kilkoma przyjaciółmi rodziny. Ojciec zawołał:
– Lino i Aniu! Chodźcie tu szybko! Spójrzcie na to piękne drzewko!
Matka i ja wpadłyśmy do pokoju, ojciec stał obok wielkiej choinki. Każdą gałąź zdobiły jabłka, orzechy i cukierki. Matka wzięła mnie na ręce, a ja małymi paluszkami, lepkimi od piernika, bawiłam się naszyjnikiem na jej łabędziej szyi.
– Podoba się jej ten naszyjnik, Lino – zauważył ojciec. – Pięknie na tobie wygląda.
Matka, w białej koronkowej sukni i z jemiołą we włosach, podała mnie ojcu, abym mogła dotknąć szklanej królewny na czubku drzewka.
– Kiedy dorośnie, podaruję go jej – powiedziała matka. – Dzięki temu zapamięta nas oboje.
Popatrzyłam na starą kobietę.
– Gdzie ona jest? – zapytałam.
Starucha ścisnęła naszyjnik w pięści. Po chwili odpowiedziała:
– Matkę zabrano od ciebie w czasie wojny. Ale jest bezpieczna. Wie, jak przeżyć.
Wstrząsnął mną dreszcz i uniosłam dłonie do twarzy. Wyczuwałam, że to prawda. Moja matka nadal żyła.
Kobieta usadowiła się wygodniej na krześle, przyciskając naszyjnik do serca. Jej oczy poruszały się pod powiekami, jak u śpiącego, a pierś wznosiła się i opadała.
– Szuka w Harbinie, ale nie może cię znaleźć.
– W Harbinie? – Natychmiast zesztywniałam.
Nagle policzki kobiety się wydęły, wybałuszyła oczy w gwałtownym spazmie, który wstrząsnął jej drobnym ciałem. Uniosła dłoń do ust, a ja ujrzałam poplamioną krwią flegmę spływającą po jej przegubie. Szybko nalałam herbaty i podałam staruszce, ale tylko machnęła ręką.
– Wody! – wydyszała. – Wody!
Pobiegłam do zlewu i odkręciłam kurek. Brązowe błoto trysnęło na moją sukienkę i podłogę. Poczekałam, aż popłynie czysta woda, przez cały czas niespokojnie zerkając przez ramię na staruszkę.
Siedziała na podłodze, łapiąc się za serce i rzężąc.
Kiedy nalałam pół szklanki czystej wody, pobiegłam ku kobiecie.
– Mam ją przegotować? – zapytałam, przystawiając szklankę do jej drżących warg. Jej twarz miała okropny odcień szarości, ale po kilku łykach spazmy ustały, a na policzki staruszki powróciły rumieńce.
– Napij się herbaty – powiedziała. – Przepraszam. To przez ten kurz. Nie otwieram okien, ale i tak leci tu z ulicy.
Drżącymi rękami nalałam sobie herbaty. Była ledwie ciepła i miała żelazisty posmak, ale z uprzejmości wypiłam parę łyków. Zastanawiałam się, czy kobieta cierpi na gruźlicę, tak powszechną w tej części miasta. Siergiej by się wściekł, gdyby wiedział, że tutaj przyszłam.
Wypiłam jeszcze odrobinę okropnej cieczy i odstawiłam filiżankę.
– Niech pani mówi dalej – odezwałam się do staruszki. – Proszę mi jeszcze opowiedzieć o mojej matce.
– Dość już powiedziałam jak na jeden dzień – oznajmiła. – Źle się czuję.
Nie wyglądała jednak na chorą. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Obserwowała mnie.
Sięgnęłam pod sukienkę, wyciągnęłam banknoty ukryte w halce i położyłam je na stole.
– Proszę! – krzyknęłam.
Jej wzrok powędrował do moich dłoni. Czułam, że palce zaczynają mi drżeć. W ogóle nie mogłam poruszyć rękami, wydawały się zbyt ciężkie.
– Twoja matka – zaczęła staruszka – wróciła po ciebie do Harbinu. Wszyscy Rosjanie uciekli, nie wie, gdzie teraz jesteś.
Przełknęłam ślinę. Miałam ściśnięte gardło, trudno mi się oddychało. Usiłowałam wstać, żeby otworzyć drzwi i wpuścić trochę powietrza, ale nie mogłam się poruszyć.
– Ale przecież komuniści… zabiją ją… – zaczęłam. Ręce mi drżały. – Jak mogła się wydostać z Rosji? Armia radziecka strzeże granicy. – Twarz kobiety rozmazywała się przed moimi oczami. – To niemożliwe – szepnęłam.
– Możliwe. – Stara kobieta wstała i pochyliła się nade mną.
– Twoja matka jest taka sama jak ty. Impulsywna i zdeterminowana.
Poczułam ściskanie w żołądku, twarz mi płonęła. Opadłam na krzesło, a sufit zawirował nade mną.
– Skąd pani wie to wszystko o mojej matce? – wykrztusiłam.
Kobieta wybuchnęła śmiechem. Zadrżałam…
– Przyglądam się. Słucham rozmów, zgaduję – odparła. – Poza tym wszystkie rude mają silną wolę.
Przeszył mnie ostry ból z boku, jakby ktoś mnie kopnął. Popatrzyłam na filiżankę i wreszcie pojęłam.
– Mama nie jest ruda – wyszeptałam.
Kobieta trzymała nade mną naszyjnik. Nie próbowałam jej go odebrać. Czułam, że już po nim. Rozległo się skrzypienie otwieranych drzwi i okrzyk jakiegoś mężczyzny. Potem już nic do mnie nie docierało, pogrążyłam się w ciemnościach.
Oprzytomniałam na dźwięk męskich głosów. Jacyś ludzie się kłócili. W uszach mi dzwoniło od ich krzyków. Światło raziło mnie w oczy, bolała mnie klatka piersiowa. Coś leżało na moim brzuchu.
Zmrużyłam oczy i ujrzałam swoją rękę. Była podrapana i posiniaczona, paznokcie miałam połamane i brudne. Nie czułam palców, a kiedy chciałam nimi poruszyć, odkryłam, że nie mogę. Coś twardego wbijało mi się w nogę. Próbowałam usiąść, ale miałam zawroty głowy i znowu się położyłam.
– Nie wiem, kto to – mówił łamaną angielszczyzną jeden z mężczyzn. – Po prostu weszła do mojej kawiarni. Pewnie pochodzi z dobrej rodziny, bo zazwyczaj jest elegancko ubrana.
– Widziałeś ją wcześniej? – spytał inny mężczyzna. Miał indyjski akcent.
– Była w kawiarni dwa razy. Nigdy się nie przedstawiła. Ciągle wypytuje o Rosję. Jest bardzo ładna. Może ci się spodobała?
– Nie!
Po kolejnej próbie zdołałam w końcu usiąść i opuściłam nogi na podłogę. Czułam pulsowanie w skroniach, miałam mdłości.
Kiedy chwilowa ślepota minęła, ujrzałam kraty i pojęłam, że przebywam w więziennej celi. Drzwi były otwarte, siedziałam na ławce przyśrubowanej do ściany. W rogu znajdowała się umywalka i wiadro. Betonowe ściany pokryte były bazgrołami we wszystkich możliwych językach. Zerknęłam na swoje bose stopy. Podobnie jak ręce, były brudne i podrapane. Nagle przeszył mnie dreszcz i zorientowałam się, że siedzę w samej halce, bez bielizny. Przypomniałam sobie mężczyznę w korytarzu, jego nieobecne spojrzenie, tatuaże na rękach. Na pewno byli w zmowie. Zaczęłam płakać, rozchyliłam kolana i szukałam między nogami śladów obrażeń.