Zewsząd biegły ku nim spojrzenia i wkrótce przysiadł się do niech jeszcze jeden pan – tęgi, czerwony jegomość, którego przyjęto z wielkimi honorami, tytułując go ministrem.
Mają zajął się sekretarz ambasady ujęty jej doskonałą francuszczyzną. Tańczyła dużo i piła sporo, aż pani Halimska nachyliła się do niej.
– Tylko nie przesadzajmy, moje dziecko.
– Nieeee – powiedziała Maja, czując, iż kręci się jej w głowie.
Zjawił się jeszcze jeden cudzoziemiec, Anglik, długi, poważny i cienki. Tymczasem pani Halimska wdała się w dłuższą rozmowę z Mają na tematy ogólne – była miła i dobrotliwa. Tylko w pewnym momencie, gdy Krzyska zaczęła śmiać się zbyt głośno pod działaniem alkoholu, prezesowa powiedziała do niej z lekkim naciskiem:
– Popraw sobie loczek, moje dziecko.
Iza natychmiast wytrzeźwiała.
I znowu taniec w tłumie, stanowiącym jedno wielkie ciało, ciężko i z trudnością, konwulsyjnie krążące. I światła, dźwięki, opary alkoholu, nerwowa, podniecona atmosfera, w której Maja traciła się – i traciła pamięć spraw, które ją tu przywiodły.
Ocknęła się. Pod filarem u wejścia do baru stał nieznajomy, którego spotkała w pociągu. Jego wzrok otrzeźwił ją w jednej chwili. Spostrzegła, że dyplomata trochę zanadto przyciska ją w tańcu i odsunęła się. Spojrzał na nią z oburzeniem i – natychmiast przerwał taniec.
– Odprowadzę panią do stolika – rzekł sucho.
Obraziła się. Cóż on sobie wyobraża?
– Niech pan sam siebie odprowadzi jak najdalej ode mnie. Mnie zależy na utrzymaniu… dystansu – odezwała się w niej dawna panna Ochołowska.
I aby uwolnić się od niego przystąpiła do nieznajomego.
– Dzień dobry panu. Znowu się spotykamy.
– Pani jest z tamtym towarzystwem – tam przy tych dwóch stolikach?
– Dlaczego pan pyta?
– Bo to towarzystwo nie podoba mi się.
– A dlaczego?
– Za dużo cudzoziemców. Za dużo dostojników. I za dużo pięknych kobiet, takich jak pani.
– Takich jak ja, to znaczy jakich?
– Nie tyle zdeprawowanych, ile deprawowanych.
– Jak pan śmie?!
Spojrzał jej w oczy.
– Niech pani się nie gubi.
– Nieee, ja się nie gubię, ja tylko tańczę.
– A wie pani, co ja robię w tej chwili?
– Stoi pan i rozmawia pan ze mną.
– O nie, nie tylko to.
– Więc cóż jeszcze?
– Ja panią szanuję – rzekł z naciskiem. – Niech pani wie o tym, że ja panią naprawdę i szczerze szanuję. Pani jest tego godna, a zresztą to jest mój obowiązek.
Maji krew napłynęła do policzków.
– Nie potrzebuję pańskiego szacunku!
– To nieprawda, bo pani bardzo potrzebuje szacunku. Zresztą to wszystko jedno. Ja panią szanuję i będę szanował zawsze, niezależnie od tego, czy pani chce, czy nie chce.
Spojrzała na niego. Czyżby on chciał ją złapać na szacunek? Nie. Cała jego postać, mocne, stanowcze oczy, kształt głowy – wzbudzały szczególne zaufanie. Był wykwintny – pod względem duchowym. Taki człowiek mógł niespodziewanie obdarzyć kogoś swoim szacunkiem i ten dar należało przyjąć, gdyż był to rzeczywiście dar poważny.
– Pan już odchodzi? – rzekła z żalem, gdy ukłonił się jej w milczeniu.
– Nie mam tu nic do roboty.
– Niech pan zaczeka – szepnęła, rozglądając się trwożnie. – Chcę z panem pomówić. Niech pan przyjdzie pojutrze do kawiarni tutaj na górze. O piątej.
– Dobrze.
Gdy wróciła do stolika, prezesowa zapytała ją:
– Pani spotkała kogoś znajomego?
– Tak – odpowiedziała.
– O, trzeba było mi go przedstawić. Niech pani się nie gniewa na mnie, moja droga, ale jestem jedyną starszą panią w naszym gronie, wy wszystkie jesteście poniekąd pod moją opieką. Nie mam nic przeciwko zabawie, ale formy muszą być zachowane. A co do tego zagranicznika – uśmiechnęła się – to doskonale go pani osadziła! Widziałam. Tych panów trzeba krótko trzymać. Od razu poznać, że pani ma za sobą rasę, tradycję i wychowanie.
Około czwartej nad ranem jeden z przemysłowców uregulował rachunek i towarzystwo opuściło lokal. Maja z rozkoszą wciągnęła w płuca ożywcze powietrze poranka. Ludzie pracy – dozorcy, robotnicy pochyleni nad szynami tramwajowymi, nieliczni przechodnie, spieszący do zajęć o tak wczesnej godzinie – nie zwracali nawet uwagi na zmięte gorsy i twarze wsiadających do samochodów. Przyzwyczajeni byli do tego widoku.
– No i co? – zapytała Róża. Przed spaniem przysiadły jeszcze na obszernym tarasie, skąd widać było Wisłę i Saską Kępę.
– Chcesz żebym ci szczerze powiedziała?
– Naturalnie!
– To wszystko wydaje mi się podejrzane.
Róża zaśmiała się.
– Masz rację! To jest podejrzane! Maja, daj mi słowo honoru, że nikomu nie rozpaplesz, a powiem ci o co tu chodzi. No co? Dajesz słowo?
– Daję?
– Trzymaj!
Rzuciła jej pomarańczę, a sama zabrała się do drugiej i z pełnymi ustami mówiła.
– Widzisz, to jest stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy, które założyła prezesowa. Ha, ha, ha! Maja, ty rzeczywiście sobie wyobrażasz Bóg wie co, a tymczasem nic w tym złego nie ma! To tylko doskonały pomysł pani Halimskiej.
W istocie, pomysł prezesowej był zarazem niewinny i doskonały. Chodziło tu po prostu, o – wyrażając się jej słowami – wymianę usług, opartą na racjonalnych i kulturalnych zasadach.
Bogaci przemysłowcy, kupcy tudzież inni globtrotterzy, przyjeżdżający do Warszawy, chętnie zabawiliby się na mieście, ale przeważnie nie mieli odpowiednich znajomości.
Co najwyżej skazani byli na fordanserki, albo inne kobiety niewyraźnych obyczajów, co przecież – tłumaczyła Róża – nie mogło być dla nich ani korzystne, ani przyjemne. O wiele przyjemniej pójść do lokalu z osobą z towarzystwa, to stwarza zupełnie inną atmosferę.
– Otóż widzisz: my im dajemy nasze towarzystwo, a oni nam dostarczają zabawy. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pani Halimska. Prezesowa cieszy się doskonałą opinią i chroni nas od kompromitacji. Ona doprawdy jest wyjątkowo taktowna i doskonale umie zachować we wszystkim właściwą miarę. Sama widziałaś, że nic nie można jej zarzucić pod tym względem. Ma bardzo rozległe stosunki, doskonale zna się na ludziach i nie dopuści nikogo, kto nie potrafiłby się odpowiednio znaleźć.
A poza tym udało jej się skupić ekipę na prawdę bardzo przystojnych panien i młodych rozwódek z dobrych domów. Otóż ładne kobiety w większej ilości stanowią dużą siłę atrakcyjną. Masz najlepszy dowód, że nawet ten minister – co prawda były minister, ale zawsze – przysiadł się do nas. To umożliwia pani Halimskiej nawiązywanie coraz nowych znajomości w miarodajnych sferach, pośredniczenie między ludźmi, którzy siebie nawzajem potrzebują – z czego czerpie duże korzyści – oczywiście ściśle w granicach dozwolonych, gdyż to kobieta pod każdym względem bardzo przyzwoita. My jesteśmy rodzajem przynęty.
– Mówię ci – tłumaczyła Róża z przejęciem – sześć czy siedem bardzo urodziwych i dobrze wychowanych dziewczyn, to siła, której nic się nie oprze. Starzy i młodzi chcą się dostać do naszego grona. Prezesowa zorganizowała tę siłę i ma stąd duże korzyści, a za to nam pomaga i loży na konieczne wydatki. Bo przecież często bywając w lokalach musimy być eleganckie.
– To wy bierzecie od niej pieniądze?
– No, właściwie – nie. Ale czasem. Przecież jeżeli nam daje to dlatego, że to jej się opłaca. Nie ma w tym nic złego. Usługa za usługę. Gdybym nie brała od niej, byłabym całkowicie zależna od rodziców.
– Wiesz co ci poradzę: pluń na to stowarzyszenie.
– Głupia jesteś! Przede wszystkim to nie jest żadne stowarzyszenie – my to tylko tak nazywamy dla żartów między sobą. A po wtóre nie ma w tym nic złego. A zresztą nie mam zamiaru chodzić na pół czarnej do cukierni ze studentami! A wreszcie… Maja, ty się jej bardzo spodobałaś. Ona by ci wymyśliła jakąś posadę i w ogóle dopomogła. Jeżeli zerwałaś z Połyką, to nie może być dla ciebie lepszej okazji.
Spojrzała na nią bystro i z pewnym niepokojem.
– Dobrze – zgodziła się nieoczekiwanie Maja.