Róża ukryła zdziwienie. Ta Maja jest rzeczywiście przepaścista. Przed sekundą tak się krzywiła, a teraz zgadza się. Jaki diabeł w niej siedzi? Twarz Maji była nieomal martwa, bez wyrazu, tylko usta boleśnie skrzywione – i naraz ziewnęła.
– Chodźmy spać.
Nazajutrz odwiedziły prezesową w jej małym, ale pięknie urządzonym mieszkanku na Kredytowej. Oficjalnym celem wizyty było – prosić ją o wynalezienie jakiejś posady dla Maji, która niespodziewanie znalazła się w trudnej sytuacji.
– Najchętniej moje dziecko, przyjdź tylko jutro wieczorem do Europejskiej, zapoznam cię z pewnym bardzo wpływowym finansistą, a moim dobrym znajomym. On ci wiele ułatwi. Ale naturalnie, to się rozumie samo przez się, ludzie muszą sobie nawzajem dopomagać.
Pożegnały się bardzo uprzejmie.
Wieczorem Róża przyszła z miasta w doskonałym humorze.
– Zrobiłaś konkietę – rzekła. – Ona się tobą bardzo interesuje. Wyobraź sobie, że finansista, z którym masz się zobaczyć jutro, to Maliniak. Wiesz – ten z Ameryki, bogacz, który przyjechał do Polski inwestować kapitały i organizować produkcję samochodów. Byłam u niej przed godziną, żeby się dowiedzieć. Ona mówi, że ty jesteś najlepszą z nas wszystkich, bo masz wyjątkowy wdzięk i – jak to ona powiedziała? Że w tobie jest wszystko – i dziecko, i dama, i wamp, i panna j z dobrego gniazda, i nawet dziewczyna z ludu – co czyni cię szalenie interesującą. Wiesz, usłyszeć taki komplement od takiej znawczyni, to jednak nie byle co – zakończyła, obejmując Maję, ażeby ukryć odcień niezadowolenia, od którego nie umiała się powstrzymać. – Aha! I jeszcze jedno! Ubieraj się jak najskromniej. Twoja suknia także bardzo jej się podobała.
– Bardzo ci jestem wdzięczna – rzekła Maja. – Bez ciebie sama nie wiem, co bym zrobiła.
Ucałowały się. Ale obie wiedziały, że dawna ich szczera zażyłość minęła bezpowrotnie.
Wkradł się między nie – interes i co więcej, nie miały już do siebie zaufania. W gruncie rzeczy Róża dziwiła się, że Maja tak łatwo zgodziła się na pomoc prezesowej, a Maja znów podejrzewała, że Róża dalej zaszła na tej śliskiej i pochyłej drodze, niż mówiła. Obie potajemnie dziwiły się sobie i nawet z lekka gardziły sobą, ale każdej z osobna dogadzało, że druga jest taka, jaka jest.
Maja wahała się, czy iść na spotkanie z Mołowiczem – tak się nazywał jej mentor z Cafe Clubu. Po co? Czy po to, żeby mu powiedzieć, iż na serio zaangażowała się w towarzystwo, które mu się tak nie podobało? – Nie, tego nawet nie mogła powiedzieć, gdyż dała Róży słowo.
A z drugiej strony nie chciała za nic wprowadzać go w błąd i udawać przed nim inną, niż była w rzeczywistości. Jego uczciwość zniewalała ją do uczciwości.
A przy tym bała się, że on ją pokocha. Znała siłę swego wdzięku i nawet wydawało jej się, że odkąd zaczęła staczać się po równi pochyłej, siła ta jeszcze się wzmogła. Ale za skarby świata nie chciała, aby on poważnie się nią zainteresował, gdy ona nie może mu się odwzajemnić ani przyjąć go tak, jak na to zasługiwał.
W rezultacie jednak – poszła. Ach, choć godzinkę spędzić z kimś, kto nie jest podejrzany, wątpliwy.kompromitujący i skompromitowany – kto nie jest ani Leszczukiem, ani Cholawickim, ani prezesową, ani Różą, ani wreszcie nią, Mają.
– Witam panią. Myślałem, że pani już nie przyjdzie.
– Spóźniłam się trochę. Stałam z pół godziny tam, na rogu.
– A dlaczego?
– Zastanawiałam się: przyjść czy nie przyjść.
– Lepiej się stało dla pani, że pani przyszła.
– Może lepiej dla mnie, ale gorzej dla pana.
Poczuła ku niemu nagłą złość. Jego ton wydał się jej zbyt pewny siebie – jakby traktował ją z góry, z wyżyn swojej stanowczej moralności. Jakie miał prawo tak do niej przemawiać? W głębi duszy przyznawała mu to prawo i to ją jeszcze bardziej złościło.
– Dlaczego pani myśli, że to gorzej dla mnie?
– Bo nie wiem, czy ja w pańskim towarzystwie się podciągnę, a pan w moim może dużo stracić.
– A nie przypuszcza pani, że może być odwrotnie?
– Nieeee…
Roześmiała się tym lekkomyślnym, głodnym, nienasyconym śmiechem. Leszczuk brał ją znowu w posiadanie. Znów była do niego „podobna”. Czuła to z bolesną rozkoszą.
Siedzieli na werandzie. Mżył deszcz, dzień był mglisty – drzewa, jakby stulone, pokapywały wodą. Na niebie wiatr rozdzierał tu i ówdzie monotonię chmur i białe strzępy ukazywały się na tle smutnych, ołowianych niebios.
Pod tym żałosnym niebem głodny śmiech Maji poruszył go głęboko.
– Wie pani co sobie myślę?
– Co?
– Że pani jest opętana.
– Jak to? Przez złego ducha?
– Niekoniecznie przez złego ducha. Można być także opętanym przez złego człowieka.
– Iii… niech pan mi głowy nie zawraca!
Żachnął się. To było prawie trywialne. Tak mogła odezwać się dziewczyna z nizin społecznych – to nie licowało z Mają. Skąd u niej te gminne, prostackie naleciałości – gdzie ona się tego nauczyła? Ale zauważył, że siedzi chmurna i rozdrażniona – postanowił więc nie mówić o niej.
Umiejętnie skierował rozmowę na ogólne tory. Zaczął mówić z przejęciem o sztuce, poezji, o polityce i sprawach społecznych, o tysiącznych zadaniach, jakie dzisiejsza epoka nasuwa młodemu pokoleniu.
W głosie jego dźwięczała szczerość i powaga, a Maja kilkakrotnie dała się porwać jego zapałowi i wtrąciła parę uwag, które świadczyły o inteligencji i wrażliwości.
Ucieszył się. Oczy mu zabłysły, spostrzegł, że go rozumie i z tym większym zapałem mówił dalej.
Maja nie tyle reagowała na treść jego wywodów, ile na sposób mówienia. Na to przyjazne pochylenie nad stołem, na niski szlachetny dźwięk głosu, na zaufanie, z jakim się do niej odnosił, a zwłaszcza na tę nieokreśloną przyzwoitość wewnętrzną prawdziwego dżentelmena. Oddychała. Coraz szerzej, coraz swobodniej oddychała.
Była mu wdzięczna, że dotyka tylko kwestii ogólnych i nie zmusza jej do kłamstw, których nie mogłaby wypowiedzieć.
Zaczął jej mówić o sobie. Był architektem, niedawno uzyskał dyplom i zamierzał poświęcić się urbanistyce. Z pasją opowiadał Maji o szalonym rozrastaniu się Warszawy, o tym cudownym świadectwie żywotności i prężności narodu.którego serce – Warszawa – z każdym dniem staje się potężniejsze.
Mówił o zagadnieniu domów robotniczych. O komunikacji. O tym, jak Warszawa na koniec znalazła sobie administratora, który potrafił ująć jej ślepe siły w zorganizowane łożysko – i co stąd za korzyści powstawały dla dobra powszechnego.
Pani nie słucha – rzekł nagle.
Ale skąd?! – odparła żywo. Nie chciała być dla niego nieuprzejma. Co jej się najbardziej w nim podobało, to iż – z nim – musiała się pilnować i uważać na siebie.
– Może się przejdziemy – zaproponował. – Deszcz przestał padać. Poszli w stronę mostu Poniatowskiego nad rzekę. Maja okazywała mu coraz więcej względów. Czuła się zobowiązana jego niezaprzeczalnie wysokim poziomem i tak pragnęła zachować go przy sobie. Zrozumiał to – i w oczach zabłysły mu niedostrzegalne iskierki głębokiego zadowolenia. Naraz stała się niespokojna, niecierpliwa.
– Muszę już iść!
– Dokąd?
– Och, czy to panu nie wszystko jedno? A zresztą – mówiła powoli, opierając się o poręcz mostu – zna mnie pan tak mało… Przecież nic pan o mnie nie wie… Skąd pan może wiedzieć co ja będę robiła za chwilę?
Utkwił w niej ostre, głębokie spojrzenie. Wziął ją za rękę.
– Proszę pani, jednego jestem pewny – że nie zrobi pani nic takiego, czego by pani musiała się wstydzić.
– A z czego wyprowadza pan takie wnioski, jeśli można zapytać?
– Z pani wyglądu. Człowiek ma swój charakter wypisany na twarzy.
W tej chwili Maja ujrzała na jego twarzy – osłupienie. Nie mogła zrozumieć, co mu się stało. Wpatrywał się w nią z otwartymi ustami.
Wskoczyła do tramwaju, który akurat ruszał i tylko z platformy wykrzyknęła:
– Pojutrze o piątej!
Pojechała do klubu. Jeszcze raz przypomniała zarządzającemu, ażeby koniecznie uzyskał adres Leszczuka. Musiała koniecznie go zobaczyć! Spotkać się z nim – skontrolować siebie – przekonać się, że nic ją z nim nie łączy, że to wszystko było złudzeniem zgoła pozbawionym podstaw! Aczkolwiek Leszczuk do klubu miał się zgłosić dopiero jutro, długo czekała na ulicy w nadziei, że a nuż nadejdzie przypadkiem i ona na pierwszy rzut oka stwierdzi, iż nie ma między nimi nic wspólnego.