Литмир - Электронная Библиотека

– Cóż to takiego? – mruknął przyglądając się zjawisku.

Widok drżącego, naprężonego ręcznika działał odstręczająco, był jakiś ohydny. Przezwyciężył wstręt i chciał podejść bliżej, ale Grzegorz schwycił go za ramię.

– Niech pan zostawi!

– Głupstwo! To musi mieć swoją przyczynę.

– Pewnie, że przyczyna jest! – mruknął siwy kamerdyner, żegnając się nieznacznie.

– A jaka?

– Jest.

Zrozumiał, że niczego się nie dowie. Żadna siła nie wydusiłaby z Grzegorza bliższych informacji. Zresztą jemu także, choć nie wierzył w duchy, zrobiło się nieprzyjemnie. Roześmiał się.

– No, no, niech Grzegorz się uspokoi. Jeszcze nie było takiego zamku, który by nie miał swojego ducha. Ostatecznie możemy rzeczy złożyć gdzie indziej, chociaż tu byłoby najlepiej, bo szczurów nie ma.

– Pewnie, że szczurów nie ma. Tu żaden szczur się nie pokaże – odparł zabobonnie, zamykając drzwi. Mądrzejsze one od ludzi.

– A książę tu zachodzi czasem?

– Nigdy a nigdy.

Przenieśli rzeczy do jednej z sąsiednich sieni. Ale Cholawicki długo jeszcze nie mógł się wyzbyć ohydnego uczucia – ni to zgrozy ni to wstrętu – które ciszę i pustkę zamkową czyniło jeszcze przykrzejszymi niż dotychczas.

Rozdział V

Profesor Skolimski szedł ścieżką przez las, niby na spacer, a w gruncie rzeczy, by jeszcze raz popatrzeć na niedostępne a jakże pożądane mury.

Szedł wolno, rozmyślając nad sposobami przedostania się do środka i od czasu do czasu z abominacją spluwał na mchy leśne. Ze też jemu, profesorowi, intelektualiście przypadła taka rola na stare lata! Tfy! Tfy! To wszystko może skończyć się kompromitacją! Czuł, iż nie nadaje się na włamywacza.

A jednak był przekonany że racja jest po jego stronie. Czyż można było dopuścić, ażeby niezmierzone bogactwa i wybitne dzieła ducha ludzkiego marnowały się żałośnie na łasce i niełasce zdziwaczałego arystokraty?

– U nas wszystko się marnuje! – myślał gorzko. – Przecież te skarby zwiększyłyby bogactwo narodowe! Czyż w krytycznych chwilach państwo nie zaciąga pożyczek pod zastaw dzieł sztuki? Czyż nie jest to rezerwa nie gorsza od rezerwy złota? A więc nie jest to obojętne dla ogółu, jaki los spotyka te przedmioty. Pomijając nawet ich wartość duchową. Ograniczając się do kwestii czysto finansowej.

Ale u nas wszystko się marnuje. Wprawdzie jest pod tym względem z każdym dniem lepiej, ale jeszcze… Ludzie marnują się nie mniej, od obrazów. Taki Leszczuk! Aż spręża się w nim od sił żywotnych, ale chłopak nieuporządkowany, niezorganizowany, można by rzec – niemoralny, amoralny. Równie łatwo może dokonać czegoś pożytecznego i czegoś złego… Jak wypadnie, jak się ułożą okoliczności.

A Maja? Zupełnie tak samo. Szalona żywotność, nie uregulowana rzeka, która występuje z brzegów i zalewa pola, zamiast poruszać młyny. Ot, Wisła…

A te dwie paniusie, jedna – chuda, a druga – tłusta. Jedna gorzka, a druga słodka, ale obie równie ciasne i ograniczone. A radca Szymczyk? Otóż to! Z jednej strony nieopanowany żywioł, a z drugiej biurokracja, schematyzmy, papierowe udoskonalenia, administracyjne szykany. A obrazy w zamku marnują się…

– Tfy, tfy. A, dzień dobry pani! Skąd pani tu się wzięła?

Ten ostatni wykrzyknik odnosił się do Maji, którą ujrzał wychodzącą z gąszczu naprzeciwko. Wydawała się niezdecydowana, a jednocześnie poważna.

– Doskonale, że pana spotykam, profesorze – rzekła. – Mam z panem do pomówienia.

– Ze mną?

– A tak. W związku z… pewnym budynkiem, którym pan się interesuje. Profesor nie zamierzał się wypierać.

– Aha – rzekł, przypatrując się jej bacznie – pan Cholawicki mówił pani, że chciałem zwiedzić zamek?

– Wiem nie tylko od niego.

Opowiedziała mu w paru słowach o swojej wczorajszej bytności na zamku i o krzykach Holszańskiego.

– Henryk niczego się nie domyślił i złożył to na karb chwilowych halucynacji księcia, ale ja znalazłam scyzoryk Leszczuka i domyśliłam się, że to on był. Nie powiedziałam o tym Henrykowi, ale dziś rozmawiałam z Leszczukiem. Przyznał się i… to podobno pan profesor go namówił?

Profesor zagryzł wargi. A więc Leszczuk wygadał się. Tego można było się spodziewać.

– Proszę pani – rzekł z godnością – nie mam się czego wstydzić, ani też nie mam nic do ukrywania. Rzeczywiście pragnę dostać się do zamku, ale powodują mną jedynie czyste intencje. Gdyby narzeczony pani nie robił mi wstrętów, nie potrzebowałbym uciekać się do takich forteli.

– Właśnie – rzekła – o tym chciałam z panem pomówić. Henryk nie chce nikomu pokazać tych rzeczy.

– Ach, i o tym pani wie? Ale to znaczy, że są jednak rzeczy.

– Są. Jest kilka sal umeblowanych… Ale ja nie potrafię ocenić… I jeżeli pan chciał to zobaczyć w sekrecie przed Henrykiem, to ja bym pana zaprowadziła. Znam przejście. Żadnego ryzyka, nikt nie zobaczy.

Przyglądał się jej z wzruszającym zdziwieniem. Jak to? Ona sama chciała mu pokazać – i w sekrecie przed narzeczonym? Cóż to miało znaczyć?

Profesor czuł instynktowną nieufność do panien w rodzaju Maji, które przerażały go swoim niezależnym sposobem bycia, przedwczesną dojrzałością i nie znającą hamulców swobodą. Czyżby ona usiłowała go nabrać? Jeżeli Cholawicki chce ukryć rzeczy, to dlaczego ona chce pokazać?

Maja stała pod drzewem, obgryzając źdźbło trawy. Widzi pan – rzekła od niechcenia, nieomal dziecinnie. – Ja panu powiem. Henryk ma widoki na spadek po księciu, to jest powód, dla którego się z nim zaręczyłam. Ja potrzebuję pieniędzy! – ostatnie słowa wyrzuciła z siebie niecierpliwie. – Dużo! Jeżeli on nie będzie miał bardzo dużo, to ja nie wyjdę za niego, bo go nie znoszę!

Wytrzeszczył na nią oczy jeszcze bardziej. Co? Takie poufne rzeczy mówiła obcemu człowiekowi. Ale w jej głosie brzmiał akcent szczerości.

– Nie znoszę go! On mnie drażni. On mi jest zupełnie obojętny! Wyszłabym za niego, ale muszę mieć gwarancję, że jego majątek będzie naprawdę wielki. Słyszałam tę legendę, że na zamku są bogactwa, ale od niego nie mogę się dowiedzieć nic konkretnego. Obawiam się, że te rzeczy nie mają większej wartości i że on umyślnie nie mówi mi prawdy z obawy, abym go nie rzuciła. On kocha mnie – wtrąciła z pewną dumą, nawiasowo. – Otóż ja nie dam się nabrać! Zaprowadzą pana i niech pan zobaczy – pan się zna?

Naiwny cynizm tej dziewczyny wydał się profesorowi niezbyt wiarygodny. Coś w tym wszystkim było nieprawdopodobnego.

– Dziecko, co też ty mówisz! Nie kochasz go?

– Nie! I to jest typ podejrzany! W ogóle nie kocham nikogo – wyrwało się jej.

– Nikogo?

– Nie! Ani matki, ani jego, ani nikogo… Nieee, tylko siebie! Powiedziała to „nieee” w taki sposób, iż profesorowi natychmiast przypomniał się Leszczuk. Jego również od dłuższego czasu uderzało i niepokoiło szczególne i nieuchwytne pokrewieństwo ich typów. Ale tym razem zaznaczyło się ono jeszcze wyraźniej… aż stary profesor poczuł ku swemu zdziwieniu, iż czerwieni się, jak piwonia.

Ona zaś momentalnie także stała się czerwona i powiedziała cicho przez zaciśnięte zęby.

– Nieee… Nie kocham nikogo, tylko jestem podobna! Podobna jestem do… do kogoś!

Widać było, że najwyższym wysiłkiem woli powstrzymuje płacz, ale łzy same zaczęły jej spływać po policzkach i usta się wykrzywiły. Stała wyprostowana, nie zakrywając twarzy, wydana na pastwę wstydu.

Ujął ją za rękę.

– Spokojnie, spokojnie, dziecinko…

– Pan także wie, do kogo jestem… To złodziej! On chciał okraść moją szafę! Ale ja jestem taka sama! My jesteśmy identyczni! Pan się dziwi, że ja to mówię otwarcie? Dlaczegóż miałabym się wstydzić Jeżeli jestem zupełnie, ale zupełnie taka sama…

Profesor słuchał z przerażeniem i szukał słów.

Już nie miał najmniejszych wątpliwości, że wszystko, co mówi ta dziewczyna, jest prawdą. Nienawidziła narzeczonego. Chciała pokazać rzeczy. Zwierzała się obcym. Wszystko musiało być prawdą, ponieważ – była podobna do Leszczuka. I gdyby dowiedział się od niej, że okradła kogoś, również uwierzyłby natychmiast, do tego stopnia ta historia z Leszczukiem czyniła skądinąd przyzwoitą i poprawną pannę – nieobliczalną i ekscentryczną.

17
{"b":"100709","o":1}