– Nie wiem, czy do jutra dowiem się czego.
– W każdym razie przyjdź! To okropna rzecz, że ja jestem tutaj jak w więzieniu.
Rozdział IV
Leszczuk doszedł do przekonania, że najlepiej będzie, jeśli nie powie profesorowi o swojej wczorajszej bytności na zamku. Jeszcze teraz ciarki go przechodziły na wspomnienie szaleńczych okrzyków starego księcia i panicznej ucieczki przez labirynt schodów i komnat.
Całe szczęście, że nagle zbudzony z drzemki książę najwidoczniej wziął go za kogo innego, skoro krzyczał „Franio”. Chłopak miał nadzieję, że uda mu się wybrnąć cało z awantury, pod warunkiem, że nikomu nie piśnie ani słówka.
Właściwie nie miał wcale zamiaru tam chodzić. Ale kiedy wczoraj po kłótni z Mają poszedł w las i nie wiadomo kiedy znalazł się w pobliżu zamku, przypomniało mu się co mówił profesor, że od strony zachodniej mury są nadwątlone.
– Pójdę! – pomyślał. Musiał coś robić, czymś’ się zająć – był jak pijany, wszystko mu było jedno – żeby tylko odwrócić myśli od tamtego z Mają.
Dwa razy był zmuszony rozbierać się i przepływać przez ohydną, zamuloną wodę. Rzeczy wiście – z bliska gładka ściana muru zamkowego okazała się pełna rysowi pęknięć, tu i ówdzie powypadały nawet kamienie, tworząc wielkie dziury mniej więcej na wysokości pierwszego piętra. Po kilku nieudałych wysiłkach zdołał wspiąć się do jednej z nich, czepiając się dziur w wykruszonej cegle. Był w zamku. Rozejrzał się na wszystkie strony i powiedział sobie: – Jeżeli już tu jestem, to zobaczę… Ostrożnie zagłębił się w podwórze i w gmach, ziejący w ciemnościach otworami powybijanych szyb. Pustka. Nigdzie żadnych skarbów. Wielkie komnaty, wilgotne i nagie, odrapane. Nigdzie żywej duszy. Szczury.
Szedł coraz swobodniej aż wreszcie, gdy nacisnął klamkę jakichś drzwi, nastąpiło to: ujrzał przed sobą w blasku świecy staruszka na łóżku, który na jego widok zaczął krzyczeć. Zatrzasnął drzwi i popędził jak szalony z powrotem ku wyjściu. Na szczęście nie zmylił drogi. W parę minut był już za murami, a w dwie godziny – w Połyce.
Oto wszystko.
– Po co ja w to wlazłem? – myślał, idąc aleją parku. Gryzł w zębach źdźbła trawy. – Cholerny zbieg okoliczności! Przedtem ta szafa, a teraz zamek! Odkąd tu jestem już dwa razy o mały figiel byłbym złapany… A przecie do tej pory nigdy nikomu nie wziąłem ani grosza! Co się dzieje! Najlepiej będzie, jak zabiorę się, wyjadę i koniec.
Czuł głuchą niechęć do Maji. Właściwie wolałby, żeby wtenczas w szafie narobiła krzyku, zachowała się normalnie. To byłoby przynajmniej jasne. A tak?
Sam nie wiedział – czy jest jeszcze uczciwy – czy już nie. I to go męczyło. A zarazem był głęboko zgorszony Mają. Nie, tak porządna panna nie powinna się zachowywać. Przez nią to wszystko!
Nie rozumiał tego dobrze, ale wiedział – że przez nią to wszystko.
Obejrzał się.
Tuż obok niego stała Maja z figlarnym uśmiechem na ustach.
– Chciałam panu coś oddać – rzekła.
Pokazała mu scyzoryk.
– Gdzie pani go znalazła? – zapytał zdziwiony.
– W zamku.
Zesztywniał.
– To w takim razie nie moje!
Uśmiechnęła się.
– Niech pan nie udaje – powiedziała swoim ściszonym głosem. – Ja wiem, że pan był… Widziałam pana. Ja też tam byłam wczoraj! Niech pan się nie obawia, nie powiem nikomu.
– Nie powie pani?
– Nieee…
Błysnęła ku niemu oczami i nagle uczuł, że na pewno nikomu nie powie. Jak gdyby od lat byli ze sobą w porozumieniu. Przysunęła się do niego.
– Po co pan tam chodził? – zapytała z bliska, jedną ręką opierając się o drzewo. Znowu uśmiechnęła się lekko – zadarła głowę i spojrzała na wierzchołek drzewa – potem znowu na niego. Wszystko to było takie poufałe, jakby trąciła go łokciem.
Kiedy się ociągał z odpowiedzią, powtórzyła cichutko, ledwo poruszając wargami, ale natarczywie.
– Nie powiem nikomu. Czy po to… po co i do mojej szafy?
Czy powiedzieć, że chciał zabrać pieniądze tylko ze złości – żeby się zemścić na niej? Nie – i tak by nie uwierzyła. Zresztą coś takiego było w jej głosie – coś łapczywego, nienasyconego – że uczuł, iż nie potrzebuje się uniewinniać. Zamiast wyraźnie odpowiedzieć roześmiał się tylko, a ona natychmiast odwzajemniła się tym samym drażniącym śmieszkiem, który już raz słyszał – wtedy w sionce, gdy pytała, czy chciałby zrobić karierę?
– Pani to jest… – rzekł nie wiedząc dobrze, co chce wyrazić.
Mimo woli, śmiejąc się, przyglądali się sobie z ciekawością – czy naprawdę są tacy podobni? I to podobieństwo sprawiało obojgu wielką radość, zbliżało, łączyło, spoufalało.
– A skąd pan wiedział, że w szafie są pieniądze? – spytała panna Ochołowska, zupełnie jak gdyby nie była właścicielką szafy i pieniędzy, ale wspólniczką w kradzieży.
– Jak pani spała w wagonie, wyciągnąłem z palta list i przeczytałem.
– Ach, przeczytał pan list mojej matki. Racja, pisała o pieniądzach! A dlaczego pan wyciągnął list?
– Z ciekawości!
Znów się roześmieli. Tak świetnie się rozumieli. Lecz ona zapytała od niechcenia:
– A skąd panu przyszło do głowy, że w zamku jest coś do zabrania? Kto panu powiedział? Profesor Skoliński?
– Skąd pani wie?!
Zmrużyła oczy.
– Ja się interesuję tą sprawą. Przecież mój narzeczony mieszka na zamku i jest sekretarzem księcia. Ja jestem w tym za-in-te-re-so-wa-na. Ale… Czy pan chce pomówić ze mną zupełnie szczerze?
– Dobrze.
– Ręka?
– Ręka.
Podali sobie ręce.
To pana Skoliński wysłał do zamku?
– Właściwie tak. Po wiedział m i, że tam mogą być wielkie skarby, że on to wyczytał gdzieś, w jakichś starych papierach. Wysłał mnie, żebym zobaczył, czy naprawdę tam co jest. A ja myślę sobie – pójdę i zobaczę na wszelki wypadek. Ale obiecała pani nikomu nie mówić.
Opowiedział jej pokrótce swoją wyprawę.
– No i co?
– Ii… Widziałem tylko kilka pokoi, ale były puste. Gołe ściany. Może w innych co jest. A co, są skarby na zamku czy nie ma? – zapytał z ciekawością, ale nie odpowiedziała mu.
– Rozmawiał pan ze Skolińskim po powrocie?
– Jeszcze nie. Dopiero mam zamiar.
– Niech pan mu nic nie mówi… na razie – rzekła. Niech pan się wstrzyma do jutra. Jeszcze się zastanowię nad tym. Nie będzie pan mówił?
– Mogę nie mówić.
– No to chodźmy grać! Już sucho!
Pobiegła co sił w nogach. Ścigali się, ale niedaleko domu Maja zwolniła tempo. – Spokojnie – szepnęła. Zabrali rakiety i piłki.
Od razu pierwsze uderzenia przekonały ich, że tym razem gra będzie świetna! Oboje grali z największą rozkoszą, zapominając o całym świecie, z radością. Maję zdumiewało, że odbija jakimś cudem piłki, o których dotąd nawet marzyć nie mogła, on zaś za każdym uderzeniem odkrywał w sobie nowe światy. Nikt się nie przyglądał. A podobieństwo stylów gry, pokrewieństwo temperamentów sprawiało, iż jedno wydobywało z drugiego maksimum umiejętności, zręczności, wysiłku.
Maja przegrywała. Przegrywała coraz bardziej w miarę, jak on się ośmielał, rozwijał, rozbudzał swoje możliwości – ale broniła się ząb za ząb, nieustępliwie.
W pewnej chwili zapytał ją przekornie gdy zmieniali place:
– No co?!
Ona zaś odpowiedziała zdyszanym szeptem, ledwie dosłyszalnie:
– Świetnie.
Ale pod koniec seta nagle cisnęła rakietę i uciekła do domu. Pozostał na placu niezdolny zrozumieć, jak to się wszystko odbyło między nimi. Jak to się stało, że on jej wszystko od razu opowiedział. Że nagle zaczęli mówić z sobą, jakby się znali z dziesięć lat? Ze gra im tak wychodziła? I dlaczego uciekła, co ją znowu ugryzło? Nic nie wiedział. Był zupełnie głupi, a jednocześnie serce zalewała mu radość zmieszana z lękiem.
Kiedy profesor zaczepił go po obiedzie, zapytując o zamek, odpowiedział mu byle co, że owszem już wczoraj próbował znaleźć przejście, ale nie mógł dojść do zamku, bo wszędzie woda, albo błoto.
– Dziś na wieczór znowu spróbuję, ale do środka nie będę wchodził. Jeśli pan chce zwiedzać, to sam! Ja nie chcę się mieszać.