I wreszcie miał dosyć tego wszystkiego! Tak! Zerwie z tenisem, ze wspomnieniami o Maji, odeśle pieniądze – otrzyma tę robotę w barze i to go najlepiej uleczy. Po prostu zaczynał bać się tego, co się działo z nim – i chciał to przerwać, zmienić, zacząć inne życie.
W godzinę potem Leszczuk – już przyjęty w poczet pracowników baru – szedł z Julka pod rękę przez Krakowskie Przedmieście. W nagrodę zaprowadził ją na obiad, który zjedli w ogródku jakiejś pomniejszej restauracji.
Oboje działali na siebie wyśmienicie. Był wesoły. Bawił ją jak umiał i cieszyła go jej łatwa, naturalna radość. Życie wydawało się proste i zwyczajne, on sam zaś – jakże odległy był od tego Leszczuka, który bił się w lesie…
Inny był jego śmiech. Inna mowa. Inne ruchy, a co najważniejsze – inne samopoczucie. Z Julka nie czuł się kimś gorszym, nie bał się, że go wyśmieje, rozumiał ją – a przede wszystkim był dla niej dobry i wiedział, że ona dla niego też jest i będzie dobra.
Okazywał jej coraz większe zainteresowanie. Czasem przerażało go, gdy widział, że ona przyzwyczaja się do niego i przyjmuje wszystko za dobrą monetę. Nieraz myślał o tym, aby ją ostrzec że nie powinna zadawać się z nim.
Ale nie mógł. Tak mu zależało na tym, aby nie czuła się samotna i nieszczęśliwa. Gdy widział, jak dziewczyna rozpromienia się każdym objawem życzliwości, nie umiał jej ich odmówić. Ona zaś cieszyła się, że ktoś z nią chodzi, zajmuje się nią – i że nie wrócą już ciężkie dni samotności których nade wszystko się obawiała.
Rozdział XII
Cholawicki od czasu ucieczki Maji był rozdarty pomiędzy nią i skarby. Rzucał się, jak oszalały, od jednej z tych spraw palących do drugiej i zawsze miał wrażenie, że nie robi tego, co powinien.
Gdy siedział na zamku, pilnując księcia i Skolińskiego, zdawało mu się, że zaprzepaszcza Maję – że trzeba rzucić wszystko i szukać jej, wydrzeć Leszczukowi. Lecz gdy na parę dni wyjeżdżał – szukać, opadało go poczucie zupełnej beznadziejności tych gwałtownych, improwizowanych poszukiwań, a jednocześnie chciwość i niepokój o skarby nakazywały natychmiastowy powrót. Więc parę razy tak się zdarzało, że dojechawszy do Warszawy lub do Lwowa, wracał następnym pociągiem, ażeby stwierdzić, że na zamku przez ten czas nic nie zaszło.
Jakoż na zamku stosunki ustaliły się i znormalizowały – jeżeli można mówić o znormalizowaniu stosunków pomiędzy czterema mężczyznami, żyjącymi wiecznie na straży przed sobą i przed tym ponurym, drżącym zjawiskiem, którego nikt nie śmiał usunąć. Drżenie… tak, drżenie było chyba naczelną cechą tych dni i nocy na zamku. Każdy drżał przed każdym, a w dodatku stary, pożółkły, zakurzony ręcznik drżał na wieszaku w starej kuchni bez przerwy i bez wytchnienia.
A jednocześnie pomiędzy Cholawickim i Skolińskim toczyła się cicha, podziemna walka o duszę szaleńca i o wpływ na jego decyzje.
Po owym heroicznym i pańskim „ukróceniu” sekretarza, książę zmienił się ogromnie. Obecność na zamku Skolińskiego, możność oparcia się na nim przeciw Cholawickiemu wpłynęły radykalnie na jego psychikę. Odzyskał dumę i władczość.
I sekretarz wiedział, że książę nigdy nie przebaczy tego, iż śmiał zagrozić mu szpicrutą. To był fatalny błąd! To najbardziej zrewolucjonizowało psychikę księcia. Pod wpływem tej szpicruty Holszański cudownym sposobem odzyskał pańskość! Sekretarza traktował teraz grzecznie, ale – z majestatem. Wydawał rozkazy. Wyrażał życzenia – i wróciła mu świadomość tego, że on, a nie kto inny,
jest tu panem.
On też zorganizował ich współżycie na zamku. Wyznaczył Skolińskiemu obszerną komnatę, niedaleko pokoju Cholawickiego, polecił ją umeblować, wydał Grzegorzowi dyspozycje, ażeby pilnował wygód profesora i wszystko to zrobił z taką rozwagą i stanowczością, że wyglądało, jak gdyby wracał do przytomności.
Ale najbardziej przeraziło Cholawickiego, gdy Grzegorz zjawił się przed nim w uroczystym, acz wypłowiałym fraku i w białych przedpotopowych rękawiczkach.
– Cóż to za maskarada?
– Obiad podany w sali kolumnowej.
– Gdzie?
– W sali kolumnowej na życzenie księcia pana.
Cholawicki poszedł za kamerdynerem do sali, zwanej „kolumnową”, gdyżjwsparta była na czterech słupach, podtrzymujących gotyckie sklepienie i ujrzał tam stół, nakryty na trzy osoby i tworzący dziwaczny kontrast z opłakanym stanem murów. Słońce wpadając ukośnie przez wąskie okna załamywało się w przepysznych kryształach i pracowicie przez Grzegorza oczyszczonych srebrach, a pięknej żardinierze nieborowskiej – były kwiaty.
– Czy to przyjęcie na pańską cześć? – zapytał ironicznie Skolińskiego, który już oczekiwał w sali.
W tej chwili wszedł książę – o dziwo – nie w szlafroku, ale w ciemnym garniturze, zapiętym na wszystkie guziki.
– Proszę, siadajcie panowie – rzekł. – Od dziś będziemy jadali razem. Doszedłem do wniosku, że zbytnie zaniedbywanie się pod względem stroju i jedzenia nie jest zdrowe. Pewne minimum form musi być zachowane. Widzicie? Poczciwy Grzegorz postarał się nawet o kwiaty. Jakaż to prześliczna rzecz – kwiaty!
I potoczyła się wykwintna rozmowa nad zupą kartoflaną i przypieczonym mięsem, które Grzegorz obnosił uroczyście, chlipiąc pod wąsem ze wzruszenia. Po wetach, w postaci kilku, niezłych zresztą, jabłek, książę pożegnał biesiadników skinieniem głowy i wrócił do siebie.
Cholawicki postanowił odczekać. Z niektórych nerwowych odruchów księcia domyślał się, ile utajonego strachu i wysiłku było w tym wszystkim. Miał więc; nadzieję, że wariat załamie się prędzej, czy później, a wtedy on znowu uzyskaj przewagę.
Skoliński przeciwnie, z radością przyjął te oznaki lepszej kondycji duchowej i Jak mógł, starał sieje podtrzymać. Ogniwem, łączącym go z księciem, były porządki, którym poczciwy historyk oddał się z całym zapałem, mimo iż grzebanie i bez przerwy w stosie śmieci i brudów nie należało do zajęć najprzyjemniejszych. Ale to zajęcie pozwalało mu przebywać sam na sam z księciem, zyskiwać coraz; większe zaufanie.
Strzegł się wszelkich zbyt gwałtownych indagacji. Ani razu nie uczynił najmniejszej aluzji do owego spotkania w nocy, kiedy to Holszański domagał się od niego „znaku” i wziął go za istotę przybyłą z innego świata. Czekał, aż książę sam powróci do tego, a na razie starał się jedynie zjednać go czułością i delikatnością. A jednocześnie pilnie rozglądał się w śmieciach, czy nie natrafi na jakiś papier albo przedmiot, które by rzuciły światło na tragiczną historię z Frankiem.
Obserwował też reakcję księcia na rozmaite ruchy. Niby przypadkiem podnosił rękę do góry lub dotykał się gardła, albo kichał – i śledził, jak na to reaguje i książę. Ale ruchy te nie musiały przypominać znaku, gdyż żaden z nich nie wywierał efektu. Może zresztą sam książę zapomniał, jak ten znak wygląda? Wszystko było możliwe.
Ale profesor czuł, że stosunek ich nie jest bynajmniej tak jasny, jakby się wydawało na pozór. Nieraz przychwytywał księcia na spojrzeniach, świadczących iż on jego również obserwuje i bada spod oka – że w nieustannym naprężeniu oczekuje na jakieś z jego strony objawienie.
Prawdopodobnie książę nie wyrzekł się całkiem idei, że jednak Skoliński jest owym mistycznym posłańcem od Frania, który z niewiadomych przyczyn nie chce się zdradzić ze swoją misją. Tak więc ich wzrastająca zażyłość na gruncie drobnych udogodnień doczesnych i ziemskich, jak na przykład te porządki w pokoju – była jednocześnie opatrzona głęboką nieufnością, natężeniem, oczekiwaniem na coś „z tamtego świata”.
Och, do jakiegoż stopnia musiał profesor natężać wszystkie siły duchowe, aby wytrzymać! Ten zamek ze swoim pustym ogromem, z otchłanią szmerów, z niekończącymi się labiryntami, z wilgocią i melancholią, mógł osłabić nerwowo kogoś nie przyzwyczajonego i nie zaaklimatyzowanego. A do tego dodać należało codzienne obcowanie z tragicznym szaleńcem. A do tego – wieczna wojna z Cholawickim, nieustanna możliwość jakiegoś podstępu lub zamachu. A do tego – groza ręcznika, ohyda i straszność komnaty! Niebezpieczeństwa realne splatały się z szaleństwem, z obłąkaniem – i jeszcze na domiar z grozą rzeczywistości metafizycznej – a świat łączył się bezpośrednio z zaświatem w milczeniu starożytnych wnętrz.