Литмир - Электронная Библиотека

Do starej kuchni więcej nie zaglądał. Nie chciał narażać się na doznanie wstrętu i ohydy. Profesor nieraz zapytywał siebie dlaczego nie wejdzie tam i nie wyrzuci tej okropnej szmaty. Ale bał się… Aczkolwiek nie wierzył w dosłowną diabelskość zjawiska, przypuszczał jednak, iż muszą tu wchodzić w grę jakieś nie dość znane siły przyrody, z którymi należało być ostrożnym. Wiedział, iż na seansach spirytystycznych zerwanie łańcucha może spowodować chorobę lub śmierć medium. A zresztą ta płachta była jego sprzymierzeńcem – trzymał nią w szachu Cholawickiego i Grzegorza. A zresztą – i to było najważniejsze – odrzucało go coś od tej rzeczy…

Natomiast rozpoczął kroki celem odnalezienia Ziółkowskiej. Od niej tylko mógł się dowiedzieć o „znaku”.

Na szczęście Cholawicki nie mógł mu odciąć porozumienia ze światem zewnętrznym. Skoliński nie chciał wydalać się z zamku w obawie, aby Cholawicki nie zdobył się na coś radykalnego podczas jego nieobecności. Natomiast mógł działać listownie.

Zawiadomił o swojej bytności na zamku panią Ochołowską, nie wdając się w żadne bliższe informacje. A poza tym zwrócił się do jednego ze swoich przyjaciół w Warszawie z prośbą o odnalezienie i wybadanie Ziółkowskiej – czy nie Przypomina sobie jaki to gest jej wyprowadził z równowagi księcia Holszańskiego?

Wkrótce nadeszła odpowiedź. Gospodynię odnaleziono bez trudu. Ale nic nie pamiętała.

Było to zupełnie naturalne, po tylu latach. Korespondent profesora pisał, iż wybadywał ją szczegółowo, ale Ziółkowska cierpi na sklerozę i w ogóle nie odznacza się inteligencją. Owszem – przypomniała sobie, że książę przestraszył się j zaczął krzyczeć – znak, znak! – gdy weszła do jego pokoju. Ale czy wtedy zrobiła jakiś ruch i jaki to był ruch – nie pamiętała.

– No i co teraz będzie, mój Grzegorzu? – rzekł zawiedziony Skoliński, gdy Grzegorz wieczorem wręczył mu list.

– Ano – nie da rady! Nie dowiemy się.

– Musimy się dowiedzieć! Będę musiał sam z nią pomówić.

– Jak pan wyjedzie, to sekretarz może co zmalować!

Profesor zdobył się na krok stanowczy. Jeżeli on nie może pojechać do Ziółkowskiej, niech Ziółkowska przyjedzie do niego. Polecił przyjacielowi wyekspediować babę do Mysłoczy bez względu na koszta.

Grzegorz w najściślejszej tajemnicy przed Cholawickim umieścił ją u gajowego w odległości paru kilometrów od zamku. Powiedziało się gajowemu, że stara gospodyni przyjechała na wypoczynek za pozwoleniem księcia.

Skoliński przyszedł do niej zaraz tego samego dnia wieczorem. Zastał tłustą, pulchną kobietę, wielce gadatliwą, ale – sklerotyczkę.

– Pewnie, pewnie, pamiętam jak dziś. Grypa była, książę pan się rozchorował i Grzegorz także, wchodzę z kawą – tak, kawę niosłam, a może tacę – tacę prędzej, niż kawę – a może kawę – a tu naraz książę pan jak się nie ciśnie, jak nie krzyknie! Za ducha mnie wziął! Ale co ja za znak zrobiłam? Czyja ręką ruszyłam? A może głową kiwnęłam? A może zębami zgrzytnęłam? Myślę o tym i myślę i nijak nie mogę sobie przypomnieć.

Profesor obiecał jej hojną nagrodę, jeżeli sobie przypomni, ale odniosło to fatalny skutek. Gospodyni już i tak przejęta uporczywymi indagacjami, jakim podlegała od kilku dni, zaczęła się miotać, wykonywała na próbę najdziksze ruchy, natężała pamięć i w rezultacie wszystko jej się pomieszało.

– A może ja nogę podniosłam!

– Po cóż by pani miała nogę podnosić, kiedy pani z kawą szła?

– A może za kolano się złapałam? Mogło mnie strzykać w nodze od reumatyzmu.

Pozostawił ją. Starał się niepostrzeżenie powrócić do zamku, ale Cholawicki musiał go dostrzec przez okno, gdyż przy kolacji zapytał.

– Pan wychodził?

– Byłem na małym spacerze.

Sekretarz jednak powątpiewał, aby Skoliński bez ważnego powodu wydalał się z zamku, nawet na krótko. Tak to oni nieustannie kontrolowali się i śledzili swoje poruszenia.

Doszło do tego, iż wszyscy (gdyż Grzegorz także czuwał nad rozwojem wypadków) większą część dnia spędzali na drzemce, a w nocy byli w pogotowiu. Noc była najniebezpieczniejsza. Dzień raczej nadawał się do wypoczynku.

Jedynie praca nad katalogowaniem i szacowaniem antyków utrzymywała profesora w jakiej takiej równowadze. Codziennie poświęcał temu kilka godzin.

Jakież cuda odkrywał! Od obrazów przechodził do makat, porcelan, sreber, starożytnych zbroi z szesnastego i siedemnastego stulecia i coraz odnajdywał przedziwne unikaty. Parę przepysznych zegarów z czasów Jana Kazimierza. Dwa słynne gobeliny. Zbiór bezcenny starych polskich dywanów.

A przy tym rozmaite odkrycia architektoniczne. Zwłaszcza podwórze zamkowe zachowało ślady pięknej choć surowej architektury. Gdyby można było je przywrócić do pierwotnego stanu, odrzucić wszystkie szpecące przybudówki – jakąż rezydencją stałaby się Mysłocz!

Cholawicki asystował jego badaniom z zapartym tchem. To jedno ich łączyło.

Ale Cholawicki ze swej strony nie ustawał w wysiłkach, jak mógł organizował obronę i kontrofensywę.

Cała ta historia ze starą kuchnią spadła na niego Jak piorun z jasnego nieba. Teraz, gdy przyszło walczyć o wpływ na Holszańskiego, przekonał się, jak mało wie o jego przeszłości, jak nic nie orientuje się w drogach jego chorej psychiki. Wyczuwał, że profesor choć jest od kilku dni dopiero na zamku, o wiele lepiej jest zorientowany, jest panem jakichś tajemnic, które pozwalają mu działać z określonym planem.

Jakież to były tajemnice?

Czy rzeczywiście pobyt w starej kuchni pozwolił mu wniknąć w przeszłość Holszańskiego? W sekret jego szaleństwa? Czy to jedno z drugim się łączyło?

Cholawicki krążył dokoła strasznej komnaty, jak ćma dokoła świecy, stawał na progu i sondował wzrokiem skurcz ręcznika – lecz nie mógł zdobyć się na heroizm pozostania tu na noc, aby wreszcie dowiedzieć się czegoś konkretnego.

Coś go odrzucało.

Męczył prośbami i groźbami Grzegorza. Ale kamerdyner, który od chwili przybycia profesora i ponownego zaktualizowania się strachów, żył jak w transie, żegnając się krzyżem świętym sto razy na dobę, nie chciał udzielić mu dalszych informacji.

– Ja ta nic nie wiem! Mnie ta nic nie wiadomo!

Więc sekretarz, pozbawiony wszelkich konkretnych przesłanek, wił się w bezsilnej wściekłości, czując, że traci grunt pod nogami i wkrótce już zostanie haniebnie wygryziony z łask książęcych przez szczęśliwego rywala.

Jedyne co mu pozostało, to śledzić – bez przerwy śledzić Skolińskiego i księcia. Jakoż w dzień i w nocy był na czatach.

Gdy odkrył, że profesor wydala się z zamku, natychmiast przyszło mu na myśl, że musi to mieć swoją przyczynę. Kiedy ściemniło się, Cholawicki dyskretnie udał się śladami profesora.

Na mokrym, grząskim gruncie te ślady były dobrze widoczne. Cholawicki bez trudu posuwał się naprzód – póki nie doprowadziły go aż do gajówki.

Zbliżył się ostrożnie, nie zważając na ujadanie psów. Małe okienko było oświetlone. Sekretarz na próżno głowiąc się co Skoliński mógł robić w tej gajówce – zajrzał w okno i oczom jego ukazał się widok niesamowity.

Stara, pulchna kobieta, sama w pokoju, dokonywała jakichś zaklęć, czy obrzędów Wykręcała ręce. Podnosiła nogę z twarzą zamyśloną i skupioną. Łapała się za ucho.

Przerywała te czynności, ażeby po chwili znowu zacząć.

Sekretarz był już tak przepojony atmosferą duchów, że skulił się z trwogi. Jd żeli kto, to ta czarownica wywołała złego ducha. Czyż to było w związku ze straszną komnatą?

Jakiż sens mogły mieć te ruchy? Czy to były zaklęcia? Okropna ich głupota niedorzeczność tylko zwiększały ich niesamowitość.

Ze stodoły wyszedł gajowy Matyjas, zwabiony ujadaniem psów.

– Jak się macie – rzekł Cholawicki. – Słuchajcie no. Co to za kobieta ta za oknem?

– A to, proszę wielmożnego pana, dawna zamkowa gospodyni, pani Ziółkowska. Przyjechała z miasta na wypoczynek, a książę pan kazał, żeby u mnie zamieszkała.

– Dawno przyjechała?

– Dzisiaj z rana.

– Cóż ona się tak wygina?

41
{"b":"100709","o":1}