Jedna z osób – niewierząca, wychowana bez jakiegokolwiek kontaktu z wiarą czy Pismem Świętym, nie wskazała wyraźnie na źródło Światła, ale poza tym jej relacja nie różniła się od innych.
Powszechne jest odczuwanie wyrozumiałości i przebaczenia, bez względu na popełnione winy. Dwoje spośród czwórki ludzi, z którymi rozmawiałem, „umarło” w grzechach ciężkich – bez spowiedzi i ostatniego namaszczenia, a mimo to nie doznali żadnej kary ani cienia wyrzutu ze strony Światła. Nie widzieli ognistych pieców, tortur; nie słyszeli „płaczu i zgrzytania zębami”. Wyjątek stanowiły ich własne odczucia wstydu i żalu za popełnione zło.
Słuchając opowieści tych ludzi nasuwa się nieodparcie porównanie do „Przypowieści o synu marnotrawnym”. Oczekujący z otwartymi ramionami ojciec nie pamięta żadnych wykroczeń, żadnego nieposłuszeństwa. Liczy się tylko radość z powrotu dziecka. Nie można tej przypowieści odnosić tylko do nawrócenia się człowieka za życia, co do którego długości nie mamy przecież wpływu. Jaki byłby los syna marnotrawnego, gdyby np. kilometr przed domem ukąsiła go śmiertelnie żmija? Czyż ojciec trzymając w ramionach martwe dziecko nie przebaczyłby mu tak samo, jak wówczas, gdy wrócił cały i zdrowy!?
ROZDZIAŁ XI PIERWSZE PODSUMOWANIE
Wykazałem nielogiczność katolickich „prawd” dotyczących ostatecznych losów człowieka. Dla swoich teorii znalazłem silne oparcie w Biblii i doświadczeniach ludzi, którzy nie czytali i myśleli, ale byli i widzieli. Wszyscy oni zgodnie twierdzą, iż postrzeganie „oczyma duszy” jest o wiele bardziej ostre, wyraźne i pewne niż patrzenie oczyma ciała. Nie ma mowy o żadnej pomyłce, tym bardziej, że ich relacje potwierdzają tysiące ludzi na całym świecie, mający podobne przeżycia i doświadczenia. O tym, że ciało może opuścić duszę przekonałem się sam, na własnej skórze.
Nie poważyłbym się jednak na podważanie doktryny, za którą stoi powaga Kościoła Katolickiego, z całą jego potęgą i wielowiekową tradycją – gdybym sam, w głębi serca, nie czuł czegoś więcej. Tym czymś jest głębokie przekonanie, pewność mająca swoje źródło w natchnieniu ducha. To natchnienie towarzyszyło mi podczas pisania pierwszej książki i nie opuszcza mnie nadal. Świadomość głoszenia prawdy, która ma swoje źródło w Bogu, daje niezwykłą siłę i moc do przeciwstawienia się wszystkiemu i wszystkim, choćby całemu światu! Mówił o tym Jezus do swoich apostołów, zachęcając ich do takiej postawy. Jestem przekonany, że Duch Boży towarzyszy mi kiedy piszę te słowa, tak samo, jak towarzyszył autorom Ewangelii – Dobrej Nowiny Naszego Pana!!!
Przedstawiając powyżej swoje poglądy, które – jestem o tym przekonany – nie są tylko moimi, poddałem wielokrotnie krytyce oficjalną naukę Kościoła Katolickiego. Nie znaczy to wcale, iż uważam ją w całości za błędną i pomyloną. To, co jest ewidentnie nielogiczne nie zawahałem się wytknąć. Poruszyłem odwieczny problemy sensu ludzkiego istnienia i ostatecznych losów człowieka, gdyż dotyczy to każdego z nas. Co do wielu innych dogmatów mam bardzo poważne wątpliwości. Poza tym uważam, że większą część Bożego Objawienia poznamy dokładnie dopiero „oczyma duszy” po śmierci, gdyż zostały zarezerwowane właśnie na ten czas. Wiele rzeczy zostało celowo zakryte przed „mądrymi i roztropnymi” tj. tymi, którzy sami się za takich uważają (patrz: dostojnicy Kościoła), a objawiono je „prostaczkom” o czystym sercu, usposobionym do ich przyjęcia [53]. Po co więc na siłę poprawiać Stwórcę albo tworzyć coś z niczego. Szczerze powątpiewam, aby wnikliwe dociekanie i roztrząsanie takich prawd wiary jak: wzajemne relacje pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem Świętym; pokalane czy niepokalane poczęcie Maryi; jej wniebowzięcie z ciałem czy bez ciała; bóstwo Chrystusa i setki, tysiące innych – miało wpływ na nasze zbawienie, które i tak mamy zapewnione przez doskonałą Ofiarę z Syna Bożego. Tym bardziej niedorzeczne jest uzależnianie usprawiedliwienia oraz zbawienia człowieka od wiary w te prawdy.
O wielu ewidentnych błędach i wypaczeniach Kościoła wspomniałem już wcześniej. Wiele z nich wydaje się być dla ogółu wiernych tak oczywistymi – ludzie tak się do nich przyzwyczaili – iż wcale ich nie dostrzegają. Przekazywanie z pokolenia na pokolenie średniowiecznych, anachronicznych praktyk „uśpiło” czujność nawet światłych umysłów. Druga sprawa, że Katolicy są na ogół bardzo dumni ze swojego „Ojca Świętego”, wierzą swojemu Jedynemu i prawdziwemu Kościołowi” – nie wnikając w podstawy głoszonej przez niego nauki. Nie weryfikują jej z Pismem Świętym – Słowem Bożym – które jest skierowane do każdego człowieka, nie tylko do biblistów, teologów i papieży. Hierarchowie katoliccy dobrze znają naturę człowieka i od wieków z powodzeniem na niej bazują. Wiedzą, że każdy woli zjeść gotową potrawę zamiast ją długo i żmudnie przyrządzać – wygodniej i pewniej zaufać uznanym autorytetom, niż swojej niewiedzy; łatwiej słuchać i przytakiwać, niż czytać i dociekać; wyspowiadać się, niż szczerze nawrócić itp. Ludzie posiadają naturalną potrzebę zwierzchnictwa; wolą wierzyć w potęgę instytucji do której przecież sami należą; wynosić, ubóstwiać jednostki, polegać na ich wyjątkowości i nieomylności. Dowodów w historii świata mamy na to aż nadto. Mordercy, jełopy, schizofrenicy pociągali za sobą całe narody; obłędne ideologie wypierały Boskie Przykazania i zdrowy rozsądek. Najtęższe umysły i osobowości szły za różnymi „zwodzicielami”, jak ćmy w ogień. Na podobnej zasadzie miliony katolików idą za swoimi przywódcami. Ci zaś z jednej strony manipulując Słowem Bożym i strasząc ogniem piekielnym, z drugiej zaś łaskawie odpuszczając grzechy – trzymają się u steru Łodzi Piotrowej, choć Jezusa już dawno wyrzucili za burtę.
Sprytni następcy faryzeuszów przewrotnie wykorzystują również ułomność ludzkiego poznania. Każdy z nas woli wierzyć temu, co widzi i słyszy. Wszystko inne nie jest godne zaufania, jest niepewne i złudne. Stąd też w Kościele od wieków manipuluje się wiernymi, rozbudzając do maksimum ich ludzkie zmysły tak, aby sfabrykowana forma do reszty zakryła wypaczoną treść. Nadrzędnym celem jest ugruntowanie wiary w nadprzyrodzoną potęgę samej instytucji, papieża oraz w prawdę, „która jest zawsze z Kościołem Rzymsko – - Katolickim”. Temu celowi mają służyć: podniosła liturgia, złocone szaty kapłanów, wysokie mitry i „lachy” biskupie, muzyka organowa przyprawiająca o dreszcze zachwytu, wzruszające chóralne śpiewy, niezwykle bogaty wystrój świątyń itd.
Całe rzesze wiernych „łapią się” na efektowną otoczkę zewnętrzną i wyreżyserowane wrażenia audio – wizualne. Upatrują oni prawdziwość i nieomylność Kościoła w jego tradycji, ogromie, powszechnym zasięgu, przepychu i bogactwie, wiekowych świątyniach itp. Znałem nawet osobiście kilku Katolików, którzy wprost mówili o zewnętrznej szacie Kościoła, a w szczególności pięknych świątyniach, jako źródle ich osobistej wiary.
Kapitalną metodą, szczególnie w przypadku takich krajów jak Polska (zabory, „komuna”) jest wykorzystywanie praktyk religijnych do rozbudzania uczuć patriotycznych, a nawet nacjonalistycznych. Nie myślę tu o faktycznych zasługach Kościoła dla ratowania polskości w okresach niewoli, choć równie dużo było przypadków kolaboracji duchownych oraz ich służalczości w kontaktach z zaborcami. Pragnę zwrócić uwagę na „magnesy”, jakich używają hierarchowie, aby uatrakcyjnić religię i przyciągnąć do świątyń ludzi, którzy przecież muszą za to wszystko zapłacić. Tymczasem religia Chrystusa jest tak cudowna i piękna, że nie potrzeba jej żadnych otoczek i upiększeń. Żywe Słowo Boga jest stokroć więcej warte niż szczerozłote monstrancje wysadzane szafirami. Rady Ewangeliczne na czele z „Błogosławieństwami” Jezusa – są bardziej drogocenne od bogactw zgromadzonych w jasnogórskim czy watykańskim skarbcu.