Oby to, co zostało napisane, pobudziło do myślenia zapatrzone w swoich „księżulków” dziewczęta i kobiety, którym dobrze skrojona sutanna i ładna, „brewiarzowa” – kapłańska buzia, potrafi przesłonić cały świat.
Niech ta historia będzie w końcu przestrogą dla samego księdza Antoniego, jak i jemu podobnych. Pamiętajcie, Drodzy Kapłani – aby móc coś powiedzieć, nie trzeba wcale mówić z ambony!
* * *
Na życzenie pani Grażyny Karamara zamieszczam jej posłanie i – zarazem ostrzeżenie:
„Jeżeli ktokolwiek – nie wyłączając władz kościelnych i osób duchownych – po ukazaniu się książki, naruszy w jakikolwiek sposób moją prywatność i godność osobistą; będę zmuszona skorzystać z szeroko proponowanej pomocy mediów, aby obronić siebie i dobre imię moich dzieci. Ujawnię wówczas publicznie wszystko to, co złożyło się do tej pory na cały nasz dramat – wraz z wszelkimi szczegółami”.
Grażyna Karamara
Grażyna w ciąży z Rafałem
Ewa
Rafał
Przekaz na dwoje dzieci „po podwyżce”
ROZDZIAŁ II W SŁUŻBIE BOGU I KOŚCIOŁOWI
Podczas mojego pobytu w dwóch seminariach duchownych, a później w kapłaństwie, miałem możliwość obserwować życie i zachowanie sióstr zakonnych. Jako ksiądz wiele z nich spowiadałem. Wzajemne kontakty kleryków i księży z zakonnicami są na porządku dziennym, zwłaszcza w parafiach gdzie one pracują. Siostry są zresztą wszędzie
– prowadzą domy rekolekcyjne, uczą w szkołach religii, urzędują w kurialnych biurach, wyszywają szaty liturgiczne, sprzedają dewocjonalia, są przewodnikami po sanktuariach, pokojówkami biskupów itp. itd. Te, które są odgrodzone od świata wysokimi murami (np. kontemplacyjne Karmelitanki) muszą być niemal samowystarczalne
– hodują krowy, świnie i drób. Przede wszystkim jednak odmawiają mnóstwo najróżniejszych modlitw.
Mieszkając i pracując w parafiach (zawsze w mniejszych lub większych grupach) wykonują przeważnie prace typowo fizyczne
– sprzątają świątynie, układają kwiaty w wazonach, piorą „bieliznę” kościelną i… kapłańską, uprawiają przykościelne ogródki itp. Oczywiście za swoją pracę otrzymują od proboszczów wynagrodzenie, ale są to na ogół psie pieniądze, które i tak muszą oddać swojej „górze”.
Każda grupa sióstr ma swoją przełożoną, a wszystkie (w jednym zgromadzeniu, np. Nazaretanek czy Szarytek) podlegają tzw. matce generalnej. Daleka jest jednak droga do hierarchicznych wyżyn w zakonach żeńskich. Wszystkie siostry muszą skończyć (z reguły od razu po szkole podstawowej) kilkuletni okres przygotowania, tzw. nowicjat. Potem są wyznaczane przez matkę generalną do różnych zajęć w różnych częściach kraju, a nawet świata – tam, gdzie określone zgromadzenie czy zakon ma swoje przyczółki. Zakonnice nobilitowane do dalszej kariery i wyższych sfer habitowych kończą dzisiaj wyższe studia, uniwersytety i uzyskują tytuły naukowe. Takie nieliczne „rodzynki” są wybierane i kierowane do dalszej nauki tylko i wyłącznie według uznania swojej matki generalnej, która może zrobić wszystko z każdą siostrą – tak jak biskup z księdzem. Ulubienice „mateczki” zarabiają później znacznie więcej od swoich koleżanek; zostają zwykle przełożonymi w domach zakonnych – mają więc władzę (obok pieniędzy to najważniejsza rzecz w Kościele!), a w przyszłości jedna z nich zajmuje miejsce samej matki chlebodawczyni.
Nie sugeruję, broń Boże, że młode dziewczyny idą do zakonu dla kariery – wręcz przeciwnie! Władza absolutna nielicznych wybranek i ich nieograniczony (jak w przypadku biskupów) dostęp do zakonnej kiesy to znowu tylko konsekwencja feudalnego ustroju Kościoła. W przeświadczeniu ogromnej większości ludzi zakonnice mają po prostu „przerąbane”. I tak, obiektywnie rzecz biorąc, jest w rzeczywistości. To, że „siostrzyczki” muszą zapomnieć o dwóch, chyba największych instynktach – seksualnym i macierzyńskim – to tylko pół biedy. Druga połowa to styl życia jaki prowadzą. Przeciętne, szare zakonnice są na ogół wykorzystywane przez matki generalne, biskupów, proboszczów i własne przełożone do ciężkiej, często niewolniczej pracy. Siostry, zwłaszcza młode, są prawdziwymi popychadłami i pomiotłami. Poniża się je i przeznacza do najgorszych prac. Dopiero po latach, jeśli potrafią rozpychać się w życiu łokciami, wyrabiają sobie bardziej uprzywilejowaną pozycję i zazwyczaj… odbijają minione zniewagi na młodszych koleżankach.
Będąc księdzem spowiadałem co najmniej kilkadziesiąt zakonnic. Spowiedzi te były dla mnie, nie waham się to stwierdzić, najtrudniejsze i najbardziej wstrząsające. Osobiście znam też dokładnie kilka przypadków prawdziwych ludzkich tragedii w wydaniu zakonnym.
Pewnego razu, w mojej rodzinnej parafii – gdzie od lat mieszkają i pracują siostry – pojawiła się młoda, może 17 – letnia „nowicjuszka”, ładna i miła dziewczyna w habicie o zakonnym imieniu Anna. Objęła odpowiedzialne stanowisko zakrystianki w stosunkowo dużej świątyni. Miała wiele naprawdę wyczerpujących obowiązków: sprzątania, prasowania, dekoracje, układanie kwiatów, przygotowanie liturgii, a nad sobą bardzo wymagającego i szorstkiego proboszcza. Matka przełożona puściła ją od razu na głębokie wody i zagnała do najcięższych prac. Mimo to Ania przez kilka miesięcy dzielnie się trzymała, nie traciła pogody ducha. Lubili ją wierni, ministranci i księża wikariusze (z wyjątkiem proboszcza). Ja byłem wówczas po 4 – tym roku seminarium, a pierwsze miesiące pobytu młodej siostry w parafii przypadły na moje wakacje. Starałem się jak mogłem ulżyć jej w obowiązkach, pomagając przy cięższych pracach, ale od kiedy proboszcz zmroził mnie zimnym i podejrzliwym wzrokiem przy okazji takiej pomocy, musiałem spasować.
W miarę, jak zbliżał się mój wyjazd do seminarium coraz częściej widziałem smutek w oczach dziewczyny. Traciła swój naturalny entuzjazm i radość życia. Coraz częściej brakowało jej cierpliwości i zapału do pracy. Mimo, iż sporadycznie zaczęła zaniedbywać swoje obowiązki – nie mogłem patrzeć, jak proboszcz „objeżdża” ją na całą zakrystię i traktuje gorzej niż sprzątaczkę. Wyczułem również wyraźne napięcie w jej kontaktach z pozostałymi siostrami, które prawie się do niej nie odzywały, a przełożona kiedyś ostro ją ofuknęła. Przed wyjazdem próbowałem z nią o tym wszystkim porozmawiać, ale zakryła twarz dłońmi i zaczęła cicho łkać – „Może ja się do tego wszystkiego nie nadaję?…chyba się nie nadaję!” Chciałem ją jakoś pocieszyć, ale robiła wrażenie kompletnie załamanej. Opuściłem parafię pełen najgorszych obaw.
Kiedy wróciłem po miesiącu, zastałem sytuację bez zmian z tym, że dziewczyna była już wtedy strzępkiem nerwów. Żal było patrzeć, jak to dorastające, ale jeszcze dziecko męczy się w brutalnym świecie dorosłych i…duchownych. Odbyłem z nią wówczas długą i szczerą rozmowę, która jeszcze bardziej mnie zasmuciła i podłamała. Młoda zakonnica z wielkim bólem, łamiącym się głosem opowiedziała mi historię swojego powołania.
Wychowała się razem z trójką rodzeństwa w biednej, wiejskiej rodzinie. Głowa tej rodziny – jej ojciec – ciągły niedostatek i szarość życia notorycznie topił w alkoholu. Zagłuszyć troski paroma głębszymi nie jest żadnym problemem, ale pełny efekt przynosi dopiero solidne odreagowanie. W tym celu „odpowiedzialny” mąż i rodziciel systematycznie obijał całą rodzinę, ze szczególnym uwzględnieniem żony. Dzieci, jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach, były poniewierane i wiecznie zastraszone. Ania, będąc najstarszą z rodzeństwa, chyba najdotkliwiej przeżywała ciągłe awantury i bijatyki w domu. Nigdy nie zaprosiła do siebie żadnej koleżanki – tak bardzo wstydziła się swojego ojca. Patrząc na realia życia rodzinnego, na trwałe obrzydziła sobie małżeństwo. Któż chciałby jednak spędzić życie w samotności. Jedynym sensownym rozwiązaniem jej przyszłości (tak jej się przynajmniej wówczas wydawało) była więc żeńska wspólnota zakonna.
Bez wahania i żalu opuściła bliskich, aby tuż po skończeniu podstawówki wstąpić do nowicjatu Zgromadzenia Sióstr Niepokalanek. Nowe środowisko rówieśniczek na nowej drodze życia odmieniło dziewczynę nie do poznania. Nareszcie mogła na trwałe wyzbyć się uczuć, które do tej pory zatruwały jej życie – wstydu, strachu i upokorzenia. W nowicjacie nie mówiło się wiele o swoich rodzinach i przeszłości, było to nawet zakazane przez przełożone – idąc za Jezusem nie wolno oglądać się wstecz. Ania wiedziała jednak, że wśród jej nowych koleżanek wiele jest takich, które (podobnie jak ona) nie doświadczyły w swoich rodzinach miłości i nie widziały tej miłości pomiędzy swoimi rodzicami. Nie widząc blasków, a jedynie cienie życia małżeńskiego – zraziły się do mężczyzn i małżeństwa. Wolały żyć w spokoju i stabilizacji, rezygnując nawet z macierzyństwa, które to uczucie było jeszcze wtedy im obce.