Jak powszechnie wiadomo w świecie mężczyzn – kobiety bywają nadzwyczaj często cięte w języku i dokuczliwe w mowie. Zakonnice, które skazane są na wspólne, dożywotne „internowanie” – szkolą się w dwóch powyższych konkurencjach nadzwyczaj skutecznie. Można powiedzieć nawet, że języki ostrzą sobie nawzajem jeden o drugi. Jak żyję nie słyszałem bardziej zajadłych kłótni od tych, jakie prowadzą siostrzyczki.
W Seminarium Łódzkim, opiekując się księdzem infułatem Woronieckim, byłem mimowolnym świadkiem starcia się dwóch zakonnic. Jedna z nich, mała, przygarbiona staruszka, była uważana przez wszystkich kleryków za seminaryjną Matkę Teresę – łagodna, dobroduszna, zawsze uśmiechnięta i przyjacielska. Druga – co najmniej 50 lat młodsza od staruszki – od dwóch lat gotowała w naszej kuchni. Kiedy wszedłem cicho do mieszkania infułata, kobiety przebywały w ostatnim pokoju za przymkniętymi drzwiami. Mimo woli usłyszałem „wiązanki”, których nie powstydziłyby się najstarsze córy Koryntu z parku przed Dworcem Centralnym w Łodzi. Ich autorką był nie kto inny, tylko nasza Matka Teresa.
„Ty bezczelna pizdo, nie wiesz jeszcze gdzie jest twoje miejsce – zapierdalać przy garach, a nie mówić mi co ja mam robić. Ja ci kurwa pokażę!!!” – pruła się mała sekutnica.
Nie będę więcej obsmarowywał siostrzyczek. Cóż one same winne, że będąc normalnymi babkami żyją w nienormalnych warunkach, a inni ludzie wymagają od nich świętości? Opiszę tylko, jak zakończyła się moja rozmowa z Anią.
Dziewczyna, po tym jak wypłakała się na moim ramieniu, przylgnęła do mnie całym ciałem. Nie przeszkadzał w tym ani jej habit, ani moja sutanna. Całowałem jej łzy płynące po twarzy i mocno, bardzo mocno tuliłem – tak mocno, żeby starczyło jej…na resztę życia.
ROZDZIAŁ III NOCNE OBJAWIENIE
Zdarzyło się to mniej więcej 15 lat temu. Byłem nastolatkiem, gdzieś około II i III klasy liceum. Rodzice – pełni uwielbienia dla księży – widzieli we mnie ciągle gorliwego ministranta (byłem nim od I Komunii) i potencjalny materiał na kapłana. O tej ostatniej wizji nie śmieli nawet mówić. Zdradzały ich pałające oczy i podniesione głowy, widoczne ponad głowami innych ludzi w kościele, kiedy przy ołtarzu służyłem do Mszy. Kiedykolwiek chciałem im zrobić przyjemność, wyrażałem ciche pragnienie – jeszcze wówczas pełne wątpliwości
– „…a może bym tak poszedł do seminarium, na księdza…?” Skłamałbym mówiąc, iż wywierali na mnie choćby cień nacisku. Jednak w ich westchnieniu można było bezbłędnie odczytać w takich chwilach, jak bardzo tego pragnęli. Nie namawiali; na ogół nawet nie odpowiadali, bo… nie chcieli spłoszyć marzenia.
Faktem jest, że dawałem im realne przesłanki i powody, aby spodziewali się kiedyś po mnie takiej decyzji. Przede wszystkim jednak, to ja sam, w głębi swego młodzieńczego serca, czułem powołanie do służenia Bogu. Jeszcze nie wiedziałem dokładnie jak to będzie wyglądało, ale coś się już zatliło i Ktoś wyraźnie czuwał, żeby nie zagasło. Obracając się ciągle w kręgu księży katolickich, w naturalny sposób, wśród nich właśnie widziałem swoje miejsce jako przyszły uczeń, apostoł Chrystusa. Tymczasem biegałem codziennie na Msze, adoracje, spotkania ministranckie; wyjeżdżałem na wycieczki do Częstochowy, Lichenia; czytałem z zapartym tchem Pismo Święte
– chociaż ksiądz katecheta przestrzegał mnie przed samodzielnym czytaniem. Ta moja idylla na łonie Kościoła trwała mniej więcej do końca pierwszej klasy liceum. Później stopniowo mój zapał stygnął. Pod wpływem nowego środowiska rówieśników, które zaczęło wywierać na mnie coraz większy wpływ; rodziły się wątpliwości co do zachowania niektórych księży, jak też odnośnie samej wiary. Było to wówczas oczywiste: kapłani, Bóg, sakramenty, Msza Święta, Biblia
– to wszystko stanowiło niepodzielną całość i nawzajem się uzupełniało. Nie było, przynajmniej w moim środowisku, innej alternatywy, innej formy służenia Bogu – jak tylko na łonie Kościoła, pod przewodem kapłanów. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że sprawy Boże stoją często w sprzeczności ze sprawami ludzkimi tj. – w tym przypadku – z doktryną Kościoła. W każdym razie przebywając z rówieśnikami sceptycznie nastawionymi do jakichkolwiek przejawów religijności (a taka jest w większości młodzież), sam przejąłem od nich przynajmniej symptomy takiej postawy. Moich rodziców wyraźnie zaniepokoiło coraz częstsze opuszczanie przeze mnie wszelkich kościelnych imprez. O ile to właśnie przynosiło mnie samemu pewnego rodzaju ulgę (od jakiegoś czasu zacząłem się męczyć, zwłaszcza na dłuższych nabożeństwach) i dawało więcej wolnego czasu na młodzieńcze zbytki; to jednak sumienie zaczęło wyrzucać mi zupełnie coś innego – zaniedbanie modlitwy, lektury Pisma Świętego i przytłumienie tego „czegoś”, co zakiełkowało gdzieś w głębi serca.
Od kiedy po raz pierwszy, więcej z nudów niż z ciekawości, wziąłem do rąk przekład czterech Ewangelii (podczas przymusowego leżenia w łóżku, w czasie choroby), moje młode życie nabrało jakiegoś drugiego wymiaru. Miałem wówczas 8, może 9 lat. Zacząłem czegoś szukać, sam nie wiedząc dokładnie czego i szukałem ciągle po omacku. To zbliżyło mnie, jak niektórych moich kolegów ministrantów, do Kościoła i księży, ale „buntowniczy wiek” dał w końcu o sobie znać. Mając ukończone 17 lat poczułem się panem samego siebie – wrzuciłem do jednej beczki: mądrości i refleksje płynące z lektury Biblii, pouczenia – nawet znajomych i lubianych księży; a także wymówki rodziców, coraz bardziej zaniepokojonych moją postawą. Najzwyczajniej w świecie cała sfera życia, związana z wiarą i praktykami religijnymi zeszła u mnie na drugi, a nawet trzeci plan. W tym czasie po raz pierwszy zacząłem próbować alkoholu i papierosów. Parę razy uciekłem z domu, w którym – z mojego powodu – zaczęły wybuchać raz po raz gromkie awantury. Coraz trudniej było mi znaleźć wspólny język, szczególnie z porywczym ojcem. Trwało to wszystko około roku i skończyło się pewnej nocy, kiedy odwiedził mnie Jezus Chrystus.
Muszę w tym momencie przerwać dla paru zdań wyjaśnienia. To, co za chwilę opiszę, zdarzyło się naprawdę (jak wszystko w moich książkach) i nie jest ani fikcją literacką (czyt. „bajerem”), ani też relacją z narkotycznego snu. Wspomnę jeszcze, że w wieku 17 – 18 lat byłem wyjątkowo sceptycznie nastawiony do historii, z których jedna, podobna, akurat wówczas mi się przydarzyła. Będąc ministrantem, wielokrotnie słyszałem opowieści „nawiedzonych” staruszek o ich wielkiej zażyłości i częstych kontaktach z Matką Boską, Jezusem lub też kilkoma, większej rangi świętymi. Widziałem, jak księża ze zrozumieniem przytakują „wizjonerom”, aby zaraz po ich odejściu wyśmiać ich i wyszydzić na całą zakrystię. Śmiałem się ze wszystkimi… aż do tamtej, pamiętnej nocy.
Spać poszedłem o przyzwoitej, jak na kawalera, porze – około 22.30 (na trzeźwo!). Pamiętam, że coś mi się śniło, ale to nie istotne. W każdym razie nagle sen się skończył i odzyskałem pełną świadomość… ciągle śpiąc. To było przedziwne uczucie – spać i wiedzieć o tym! Nie ocknąłem się, nie mogłem też otworzyć oczu. Moja pełna świadomość znalazła się gdzieś w niebycie. Wyrwałem się z „objęć Morfeusza” i pamiętałem na świeżo historię, która mi się śniła, ale z pewnością nie byłem też „na jawie”. Ten zaskakujący stan, w jakim się znalazłem, ustąpił wkrótce miejsca czemuś o wiele bardziej intrygującemu. Zachowując ciągle pełną kontrolę i bystrość umysłu, poczułem wyraźnie, iż… „opuszczam” własne ciało. Wiedziałem o tym, gdyż moja dusza oraz towarzysząca jej zdolność postrzegania nabrała nagle nowego wymiaru i nowych możliwości. Uzyskała pełną władzę zmysłów, a nade wszystko – niezwykle wyostrzony, duchowy „wzrok”. Po chwili całym moim jestestwem zawładnęło jedno przejmujące wrażenie oczekiwania na coś wielkiego i niezwykłego.
Oczami duszy, bardzo wyraźnie zobaczyłem zbliżające się Światło. Byłem tym wszystkim do głębi poruszony i trochę przestraszony, ale cudowna, ogarniająca mnie Jasność, która w ogóle nie oślepiała, bardzo szybko ukoiła wszelki strach. Owładnęło mną ciepło, miłość; żywe promienie emanowały troską i zrozumieniem. Nie wiem ile mogło trwać to ukojenie. Czas jak gdyby przestał istnieć. Szczęście przepełniające wówczas moją duszę mogę porównać do odczuć zagubionego dziecka, tulonego później w objęciach matki, kiedy się w końcu odnalazło. Światło miało wyraźny status Osoby. Nie miałem wątpliwości, że to Sam Jezus Chrystus trzyma mnie w ramionach! Czułem się taki bezpieczny, spokojny; najważniejszy na całym świecie! A On był moim starszym Bratem. W pewnej chwili przemówił do mnie. Nigdy nie „słyszałem” bardziej wyraźnych słów, chociaż żaden głos, żaden dźwięk nie dobiegł moich uszu. To jedno zdanie po prostu wyryło się w mojej duszy, jak w kamiennej tablicy – wyraźnie, głośno i dobitnie – lecz z jakże ogromnym ładunkiem troski i miłości: