– przypomniałem sobie słowa Zbawiciela: „Nie bierz przykładu z tego wszystkiego, co jest złe” – i… nie wahałem się ani chwili dłużej.
ROZDZIAŁ IV Z CZEGO SPOWIADAJĄ SIĘ LUDZIE?
Zanim poruszę ten jedyny w swoim rodzaju temat i spróbuję odpowiedzieć na powyższe pytanie, chciałbym uspokoić obrońców wiary i moralności, a także wszystkich penitentów, którzy w ciągu trzech lat mojej pracy w kapłaństwie dzielili się ze mną swoimi słabościami, bólami, rozterkami; często smutkiem i tragedią, ale też dumą i radością.
Miałem wielkie duchowe rozterki przed napisaniem tego rozdziału mojej książki. Skrupuły, które mną kierowały są chyba dla wszystkich oczywiste – spowiedź była, jest i pozostanie najbardziej intymną sferą i czynnością, jaką wykonuje człowiek. Wyznawanie werbalne swoich najskrytszych tajemnic; przyznanie się, zwłaszcza przed drugim człowiekiem, do swojej małości: własnych świństw, błędów i porażek – jest ogromnym wysiłkiem duchowym, ofiarą i pokutą samą w sobie. Samo nazwanie głośno, po imieniu własnych grzechów stanowi dla większości trudność nie lada. Z trudem i oporem uznajemy w głębi serca nasze słabości, niesprawiedliwość i zło, które rozsiewamy wokół nas, a o ileż trudniej wyrazić to wszystko nie myślą, ale słowem, gdy w dodatku słucha nas Sam Chrystus, a przede wszystkim Jego „święty” kapłan.
Spieszę zatem z wyjaśnieniem, iż dotykając tak delikatnego, a zarazem trudnego tematu – dochowam świętej tajemnicy spowiedzi tj. nie ujawnię danych personalnych konkretnych penitentów, ani też żadnych okoliczności, mogących naprowadzić kogokolwiek na osoby przeze mnie spowiadane. Wszelkie skojarzenia są również bezprzedmiotowe i zbędne, gdyż same miejsca, w których odbywały się te spowiedzi, trudno jest mi dzisiaj zliczyć. Z pewnością nie będą to dwie lub trzy, ale około setki parafii – na wsiach i w miastach; przy okazji odpustów, wizytacji biskupich; rekolekcji – adwentowych, wielkopostnych, okresowych, okolicznościowych, stanowych i wielu, wielu innych, a także wielokrotnie w tych samych miejscach.
Zawsze uważałem i będę uważał, iż relacjonowanie treści spowiedzi przez kapłanów (chociażby bezosobowo) jest wielkim nietaktem. Niestety, jest to jeden z dominujących tematów księżowskich spotkań, odpustów, a zwłaszcza – na gorąco – rekolekcyjnych biesiad przy wspólnym stole.
Dlaczego mimo to chcę poruszyć, a nawet pokusić się o zgłębienie tego zupełnie wyjątkowego tematu? Przede wszystkim z dwóch powodów: w celu ujawnienia prawdy (jest to pierwszorzędny cel tej książki) oraz dla próby odpowiedzi na zasadnicze pytanie, które dręczy wielu spośród nas – czy tzw. spowiedź uszna jest w ogóle konieczna i potrzebna? Zresztą, nie będę robił nic innego jak tylko, wzorem rekolekcjonistów, potępiał grzechy, a nie tych, którzy je popełniają! Księża dość często przytaczają przykłady konkretnych spowiedzi, np. na kazaniach, w celu „duszpasterskiego pouczenia”. Choć wypadłem z „branży”, pozwolę sobie i ja na pewne refleksje.
Pan Jezus nigdy nie sprecyzował na czym powinien polegać sakrament pokuty i czy w ogóle powinien być sakramentem. Powiedział tylko: „…Którym odpuścicie grzechy są im odpuszczone, a którym zatrzymacie są im zatrzymane…” [2] – co może odnosić się nie tylko do uczniów, ale do każdego człowieka, który „odpuszcza swoim winowajcom”. Założyciel Kościoła nie wspomniał ani słowem o konieczności wyznawania grzechów apostołom czy też kapłanom, których wcale nie powoływał. Sam odpuszczał je bez żadnych spowiedzi, ale Jemu nie były potrzebne wyznania. W Kościołach Protestanckich również nie ma czegoś takiego, jak spowiedź indywidualna – uszna; jest natomiast wspólnotowe, ogólne przyznanie się do słabości i popełnionych win, poprzedzone osobistym rachunkiem sumienia. Ma to miejsce w czasie nabożeństwa i przypomina naszą spowiedź powszechną na Mszy Świętej: „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i Wam Bracia i Siostry, że bardzo zgrzeszyłem…” itd. – po której kapłan wypowiada formułkę rozgrzeszenia. Według doktryny katolickiej, tzw. Confiteor gładzi jednak tylko grzechy lekkie, czyli powszednie. Wszystkie inne, tj. ciężkiego kalibru, wymagają osobnego wyznania i odpuszczenia. Jakoś jednak ludzie bez tego żyli, skoro dopiero IV Sobór Laterański w 1215 r. wprowadził obowiązek dorocznej spowiedzi świeckich u swoich proboszczów (ten sam Sobór usiłował usankcjonować celibat). Od teorii do praktyki nigdy jednak nie było w Kościele zbyt blisko. Dopiero w 1614 r. nakazano wyposażać wszystkie świątynie w konfesjonały, nazywane dziś przez księży – „budami”, „dziuplami” i „kiblami” (od zostawianych przez ludzi „nieczystości”). To, co ludzie opowiadają na spowiedziach, może być tematem dramatów, kryminałów, erotyków i powieści biograficznych. Na temat ludzkich spowiedzi można by napisać całą bibliotekę rozpraw i prac naukowych. Jest to, bez wątpienia, jedna z najbardziej interesujących dziedzin w szeroko pojętej nauce o człowieku. Kapłani występują tu zarówno w roli profesorów jak i uczniów; lekarzy i pacjentów. Przede wszystkim są jednak, a raczej mają okazję być wspaniałymi badaczami, dla których (zwłaszcza tych młodych) – po latach teoretycznych przygotowań i bezowocnych poszukiwań – otwierają się nagle niezgłębione, niewyczerpane pokłady wiedzy twórczej – namacalnej i inspirującej. Taka wiedzę gwarantuje ludzka dusza ze wszystkimi jej zakamarkami. Spowiedź to dla księdza ogromne pole do działania, a jednocześnie jedna z najlepszych dróg samorealizacji osobistego powołania. Może uczynić z niego dusz – pasterza, w pełnym tego słowa znaczeniu lub nawet dusz – uzdrowiciela. Taki niezwykle bliski, intymny kontakt z drugim człowiekiem daje niepowtarzalną okazję przebicia się przez maskę pozorów i zahamowań, którą nosi każdy z nas; wniknięcia do głębi ludzkiego wnętrza, przy którym najbardziej skomplikowany układ mikroprocesorów jest prosty i banalny jak gra w kółko i krzyżyk.
Zamknięty, wewnętrzny świat pojedynczego człowieka wcale nie jest „mały” (jak zwykliśmy go określać). Jest raczej pomniejszonym, mikroskopijnym odbiciem całej ludzkości. Każdy człowiek jest wypadkową innych ludzi – świata w którym wszyscy żyjemy. W tym świecie przenikają się nawzajem miłość i nienawiść, prawda i fałsz, cierpienie i złuda szczęścia. Nieliczne chwile spełnienia i radości zlewają się ciągle z goryczą smutnych i tym bardziej dotkliwych porażek, im wspanialszy wydawał się sukces, który je poprzedzał. Człowiek wydaje się ciągle żyć w wielkim, pierwotnym ogrodzie, który stworzył dla niego Bóg. Wędrując po ścieżkach tego ogrodu ludzie, najczęściej po omacku, zrywają z napotkanych po drodze drzew różne owoce. Są to owoce dobra i zła. Kto skosztuje skażony złem owoc – przekaże jego cierpki smak innym. Podobnie jest z owocem dobrym – jego słodycz przyciąga tych, którzy sami go wcześniej szukali. Ten ogród ma jednak niewiele wspólnego z Rajem. Wielu stworzyło jego własną mapę. Sami nanieśli na niej drogi; znaki nakazu, zakazu i przyzwolenia. Ci synowie Ewy spróbowali już kiedyś owocu z drzewa poznania dobra i zła, a następnie sami określili gatunki poszczególnych drzew w ogrodzie.
Tych samozwańczych „ogrodników” przybywa i przybywać będzie proporcjonalnie do wymierania ostatnich, prawdziwych przewodników po ogrodzie życia. Powszechny na całym świecie kryzys autorytetów moralnych, w tym zwłaszcza autorytetu kapłana, musiał przynieść cierpkie owoce zła. Ludzkość przełomu drugiego i trzeciego Tysiąclecia jest już genetycznie skażona relatywizmem moralnym i sobiepaństwem. Przejawia się to w wybiórczym – selektywnym traktowaniu Przykazań Bożych. Człowiek sam najchętniej postawiłby się na miejscu Boga i Najwyższego Prawodawcy. Prawo naturalne, zaszczepione w sercu każdego człowieka, nie stanowi na ogół ostatecznej instancji przy wyborach pomiędzy dobrem i złem. Ludzie coraz częściej naginają je i dopasowują do własnej drogi, którą sobie obrali w życiu. Tłumaczą to trudnymi warunkami, złożoną sytuacją, sprzysiężeniem losu itp.