ROZDZIAŁ VII PIEKŁO DLA BIEDAKÓW
Piekło, jako miejsce czy też stan w jakim znajduje się po śmierci dusza, NIE ISTNIEJE!!! Zostało wykoncypowane przez służalczych wobec papieży teologów, którzy zręcznie manipulując biblijnymi fragmentami, wymalowali w świadomości ludzi wierzących dantejskie obrazy wiecznej pomsty Chrystusa nad grzesznikami. Innymi słowy Jezus – Najlepszy Pasterz, jako Sędzia na końcu czasów, miałby skazywać swoje zabłąkane owieczki (o które zawsze najbardziej się troszczył) na: „wieczne potępienie”, „nieugaszony ogień”, „płacz i zgrzytanie zębów…”. Te określenia piekła były zawsze i są z lubością przytaczane przez tomistycznych teologów, biblistów i kaznodziejów. Kiedyś jeden z nich w rozmowie ze mną powiedział:
„…Trzeba, proszę księdza, jak najczęściej przypominać ludziom o śmierci i karze. Trzeba straszyć ich ogniem piekielnym, bo to ostatni ratunek przed zupełnym upadkiem moralnym i rozwiązłością…”
Takie jest stanowisko całego Kościoła; tak też rozumuje i głosi swoje poglądy większość księży. W rzeczywistości chodzi o przywiązanie zastraszanych ludzi do Kościoła, a więc – co za tym idzie – do: opłat za sakramenty, niedzielnej tacy, corocznej zbiórki (pardon – „wizyty duszpasterskiej) i okazjonalnych „zrzutek”, intencji mszalnych; „frycowego” za place, pomniki na cmentarzach itp.
Jeden z biskupów włocławskich chwalił się kiedyś w gronie tamtejszych księży, jak to – będąc jeszcze proboszczem – wciskał ludziom na kazaniach wyssane z palca tzw. przykłady. Sprytny duszpasterz (przeważnie tacy zostają biskupami) opowiadał ludziskom, a one wierzyły: jak to wyrzucił złego ducha z opętanego nim człowieka; o nieboszczyku, który straszył w swoim byłym domu, dopóki duchowny nie odprawił za niego Mszy św. itp. Wszystkie te bajery „sprzedawał” swoim owieczkom „powodowany wielką troską o ich zbawienie”. „…A ile później babki Mszy pozamawiały; jaki respekt czuły przede mną…!” – chwalił się biskup.
Jeśli już jestem przy biskupie Andrzejewskim, krajowym duszpasterzu rolników – przypomina mi się dokładnie jego konferencja do kleryków w seminarium w czasie, gdy na krótko pełnił obowiązki ordynariusza diecezji, po śmierci biskupa Zaręby. Powiedział wówczas ni mniej, ni więcej: „…Jeśli ktoś z ludzi świeckich przyjdzie do was, aby skarżyć się na jakiegoś księdza, że zrobił to czy tamto – nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno wam przyznać mu racji, choćbyście sami wiedzieli to samo co on! Mówcie zawsze z wielkim przekonaniem i naciskiem, że to oszczerstwo, nierealne, niemożliwe! Ja zawsze tak postępuję, a ludzie – jeśli nawet nie wierzą – przynajmniej mnie samego mają za bardziej świętego niż jestem; o tamtym zaś, który im podpadł, mówią: to musi być jakiś wyjątek…”
Nie strachem ani kłamstwem, ale miłością i przebaczeniem posługiwał się Jezus, chcąc przybliżyć ludziom Ojca. Tymczasem podstawową działalnością Kościoła jest szerzenie strachu. Najlepiej udaje się to w przypadku dzieci (już od przedszkola – w myśl konkordatu), u których na długie lata, a najczęściej do śmierci, pozostanie w świadomości obraz karzącego Boga. Strach nie jest metodą na nawrócenie czy też podniesienie poziomu moralności chrześcijańskiej. Zwykło się mówić, iż – przekonać kogoś do jakiejś idei; uzyskać poklask, akceptację, wielki posłuch i szacunek – można albo miłością albo strachem. Nie trzeba chyba dokonywać rozróżnienia skutków jednej i drugiej metody. Czyż nie o przemianę serc apelował Jezus?!
Cóż z tego, że morderca nie zabije ze strachu przed dożywociem czy stryczkiem, skoro w głębi serca już dawno kogoś „załatwił” i zrobi to w końcu naprawdę, jak tylko będzie miał dobrą okazję i przestanie się bać.
Czy lepiej jest, gdy żona zgadza się z mężem, ponieważ go kocha i szanuje? A może strach przed ciosem w szczękę jest lepszą motywacją?
Kiedy katoliccy hierarchowie zorientowali się, że fanaberie papieży, feudalne zacofanie struktur kościelnych, pogardliwe i interesowne traktowanie wiernych oraz autokratywne rządy Kościoła – nie staną się nigdy przedmiotem szacunku i miłości ze strony tzw. laikatu
– wymyślili na postrach piekło. Nie musieli się zresztą wielce wysilać
– wystarczyło jedynie „wziąć” kilka klasycznych fragmentów Biblii i dorobić do nich parę dobrze skrojonych scenariuszy dreszczowców. Propaganda z ambon „na dołach”, jak zwykle dopełniła całości wytycznych „góry”.
Niewielu jest ludzi, zwłaszcza tych wyrosłych z katolickich korzeni, którzy oparliby się takiej agitacji. W mniejszym lub większym stopniu każdy człowiek boi się śmierci, to jest naturalne.
Jeśli do tej naturalnej ludzkiej bojaźni dołączyć jeszcze strach przed wiecznymi mękami; rzucić parę dogmatów o świętości Kościoła, jego monopolu na prawdę oraz nieomylność papieża – to Powiedzcie mi – gdzie mają iść biedni, zastraszeni, skołowani ludzie? Pójdą do Kościoła!!! I o to właśnie chodzi. Kościół (czyt. duchowieństwo) bez ludzi upadnie, zginie, przestanie istnieć! To ludzie utrzymują go przy życiu swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi; nie modlitwami, postami czy cierpieniem, ale PIENIĘDZMI, bo TEN Kościół nie może istnieć bez pieniędzy w odróżnieniu od Kościoła Jezusa i apostołów – partego na wzajemnej miłości, silnego wiarą swoich członków. Pieniądze są głównym celem dzisiejszego Kościoła, a raczej jego możnych strażników. Właśnie dla nich ten cel uświęca wszelkie środki. Tak, jak Jezuici grabili i mordowali dla żądzy zamorskich bogactw, inkwizytorzy palili na stosach dla zagarnięcia dobytku swoich ofiar – tak też zawsze wizja piekielnych otchłani naganiała ciemne owieczki do kościelnych „naw”, gdzie czcigodni pasterze „doili” je skutecznie z gotówki. Ten ostatni sposób, jak już wcześniej wspomniałem, okazał się najbardziej uniwersalny i ponadczasowy – przetrwał do naszych czasów i stał się największym batem na „pospólstwo”. Czyż to nie jest największy szantaż w dziejach ludzkości – straszyć całe pokolenia, miliardy ludzi piekłem – po prostu dla kasy!!?
Szatan, który oczywiście istnieje, ale tylko po to, żeby zwodzić ludzi na ziemi – wykazał się w tym przypadku szczególną przebiegłością, co w niczym nie umniejsza zasług jego niezwykle pojętnych uczniów. Znalazł on w osobach współczesnych faryzeuszy najbardziej wdzięczny materiał do swoich szatańskich intryg.
Kary przewidziane dla potępieńców są wielorakie, a same źródła katolickie opisują je jako „nie do opisania”. O fizycznym ogniu i torturach już wiemy. Do tego dochodzi jeszcze wieczny „brak oglądu Boga” oraz obcowanie z szatanami i innymi potępieńcami. W całym tym towarzystwie panuje ciągła nienawiść; wszystko dzieje się w nieprzeniknionych ciemnościach i potwornym…zimnie. Wielki ten koszmar toczy się „pod ziemią”.
Zaznaczam, że to nie są moje wymysły ani też żadne ubarwienia. Sam musiałem studiować te brednie m.in. w oparciu o „Katolicki Katechizm Ludowy”, napisany przez ks. Spirago (tom I,II,III) lub „Eschatologię” ks. M. Ziółkowskiego, który podpiera kościelne mądrości – nie wersetami biblijnymi – ale wymysłami pierwszych zwodzicieli Chrześcijaństwa, np. św. Cyprianem:
„Skazanych będzie paliło zawsze rozpalone piekło i gorejącymi płomieniami pożerająca kara, a nie będzie niczego, skąd katusze mogłyby mieć kiedyś spoczynek lub koniec… Nie wszyscy potępieni ponoszą jednakowe kary; jedni doznają większych cierpień, inni zaś mniejszych. Intensywność mąk piekielnych zależy od ilości i ciężkości grzechów” [26].
„Narzędziem kary zmysłów jest przede wszystkim ogień, i to ogień rzeczywisty, cielesny” [27].
„Wszyscy cierpią potworne męki, złorzeczą i rozpaczają… Straszne więc i nieznośne musi być to ciągłe obcowanie z potępieńcami. Z pewnością sprawiedliwość Boża stosuje względem potępionych jeszcze inne kary dodatkowe, których jednak nie znamy” [28].