Tak, drodzy Czytelnicy, życie w zakonie – miejscu, które zdawać by się mogło z racji swego charakteru – powinno być niemal święte, niczym szczególnym nie różni się od Waszych domów, a Wasze rodziny – od rodzin zakonnych. Jeśli kiedykolwiek Myśleliście, że ludzie (mężczyźni i kobiety), którzy przebywają w zakonach i klasztorach są ulepieni z innej gliny – to Żeście się sromotnie mylili! Większość z nich posiada najgorsze cechy charakteru – są zgorzkniali, samolubni i nieludzko uszczypliwi, a ich moralność stoi zazwyczaj dużo niżej w porównaniu z ludźmi świeckimi, żyjącymi w normalnych warunkach. Z pewnością poszli za klasztorną furtę nie dla kariery ani po pieniądze; większość pokierowało autentyczne powołanie. Nie przeszkadza im to jednak w byciu „normalnymi ludźmi” – pić, palić, wzniecać awantury, kłamać, bić, nienawidzieć, rzucać oszczerstwa, zazdrościć, pożądać i ulegać pożądaniom. Czas zadać kłam utartym stereotypom. Możecie się śmiało pocieszyć, iż ci ludzie niczym szczególnym się od was nie różnią (bez obrazy!), może oprócz warunków w których żyją. Właśnie to inne (nie do końca normalne) życie jest powodem ich zmanierowania, malkontenctwa, deformacji charakteru, zboczeń seksualnych, dziwactw itp. Mało kto wie na przykład, że do niedawna jeszcze w jednej ze wspólnot żeńskich reguła zakonna zabraniała siostrom podmywania krocza i mycia piersi
– „aby nie wzbudzać grzesznych pożądań”.
Nowicjaty, klasztory i domy zakonne nie są oazami miłości chrześcijańskiej z dwóch prostych powodów – tam gdzie jest człowiek, tam zawsze jest słabość i grzech, a nienormalne środowiska w naturalny sposób sprzyjają nienormalnym zachowaniom. Naprawdę wartościowi ludzie w habitach i sutannach to ci, którzy choć w niewielkim stopniu, potrafią zachować swoje ideały i szczere intencje
– towarzyszące im u progu drogi powołania, a przede wszystkim
– zdając sobie sprawę ze swojej słabości – nie robią z siebie świętych męczenników i nieomylnych stróżów moralności.
Czy Myślicie, że kontemplacyjnie schyleni, zakapturzeni mnisi o brewiarzowych twarzach nie marzą o baraszkowaniu w łóżku z młodą dziewczyną? A młode zakonnice – nie drżą na myśl o męskich organach orzących ich zarastające szparki? Marzą i myślą o wiele częściej niż zwykli ludzie bo – jak świat światem – głodnemu był zawsze chleb na myśli, a podobno jedzenie chleba i seks to dwie największe potrzeby człowieka. Spowiadałem kiedyś jedną zakonnicę, która wyznała, że od wielu lat prześladuje ją notorycznie pewna wizja
– młody, przystojny mężczyzna wkładający rękę pod jej habit i pieszczący przyrodzenie. W takich chwilach, gdy jest sama, nie może oprzeć się pokusie i robi to sama – onanizując się własną dłonią. Onanizm jest zresztą najczęściej wyznawanym grzechem tak księży, jak też zakonników i zakonnic. Na pewno te ostatnie o wiele rzadziej uprawiają czynnie seks z mężczyznami, a jeśli już – są to z reguły księża, ale wynika to przede wszystkim z zamkniętego, wspólnego życia jakie prowadzą.
Ta żeńska wspólnotowość, tak jak w przypadku seminariów czy zakonów męskich, owocuje w naturalny sposób współżyciem homo – seksualnym, a w tym przypadku – lesbijskim. Na podstawie szczerych rozmów z Anią oraz kilkoma innymi siostrami (z których dwie opuściły klasztory), a przede wszystkim licznych spowiedzi – mogę stwierdzić, iż miłość lesbijska jest tak powszechna w zakonach żeńskich, jak homoseksualizm w seminariach, czyli na porządku dziennym. Niektóre starsze opiekunki dziewcząt już na początku, w nowicjacie upatrują sobie ładniejsze „sztuki” – faworyzują je, a następnie uwodzą. Te, które nie chcą się „kochać” z grubymi, starymi babami nie mają łatwego życia. Bywa i tak, że po paru podłożonych „świniach” muszą opuścić zakon. Dziewczyny zresztą, po jakimś czasie, zaczynają same onanizować się w parach. I jest to, w tych warunkach zupełnie zrozumiałe i naturalne.
Ania, która przeszła szkołę życia zakonnego, nie odnalazła w swoim młodym życiu szczęścia, ani we własnej rodzinie, ani w środowisku Kościoła. Uciekając przed ojcem pijakiem i zbirem trafiła do (zdawało się jej) bezpiecznego miejsca. Zapragnęła tam poświęcić swoje życie Bogu i zakonowi. Dlaczego jej się nie udało? Dlaczego nie udaje się to większości dziewcząt i chłopców dokonujących takiego jak ona wyboru?
Z jednej strony gubi ich przerost własnych, wyidealizowanych ambicji. Nie biorą poprawki na swoją ludzką ułomność i naturę, która wcześniej czy później zacznie domagać się swoich praw. Chwała im za to, że (przynajmniej niektóre) chcą dążyć do doskonałości, na tym polega przecież charakter ich powołania – pójścia za Chrystusem. Jest to też niekwestionowany środek do osiągnięcia pełnego z Nim zjednoczenia. Jednakże to udaje się tylko bardzo nielicznym. Gdyby tak nie było, litanię do wszystkich świętych odmawiałoby się kilka dni. Stworzenie raju na ziemi jest z przyczyn oczywistych niemożliwe. Myśląc o raju mam na myśli świat bez zła i ludzi bez grzechu. Nie samo dążenie do doskonałości – świętości jest jednak niewłaściwe, ale warunki w jakich się to odbywa. I to jest ta druga, gorsza strona medalu. Można by powiedzieć ogólnie, iż brak normalności nie sprzyja świętości. Zbyt mocne i destruktywne jest zderzenie młodzieńczych ideałów, uskrzydlonych nadprzyrodzonym powołaniem, z grzeszną ludzką naturą uwikłaną nieludzkim systemem. Zupełne odżegnanie się i wyrzeczenie naturalnych, ludzkich potrzeb oraz zachowań, nieodłącznie związanych z funkcjonowaniem organizmu każdego człowieka, takich jak: płciowość; posiadanie rodziny, dzieci, własnego domu – jest w 99 skazane na porażkę. Co więcej – żyjąc w taki sposób (walcząc z naturą) wypacza się i niszczy podstawy swojego człowieczeństwa. Zatraca się bezpowrotnie zdolność postrzegania i rozumienia świata oraz innych, normalnych ludzi. Służba Bogu i Kościołowi zamiast doskonalić – zubaża, deformuje i gubi powołanych. Człowiek musi się najpierw w pełni zrealizować, aby być w pełni człowiekiem; dawać siebie innym ludziom i osiągnąć na tej ziemi choć namiastkę szczęścia.
Obserwując ludzi Kościoła – księży, zakonników i zakonnice – widzimy jak mało jest w ich życiu autentycznej i spontanicznej radości, szczerych spojrzeń, a jak wiele smutku i zgorzknienia, topionego często w alkoholu i…narkotykach. Ci biedni ludzie są doskonałymi pozorantami, ale ci, którzy wiedzą o ich zranionej naturze mogą czytać jak w otwartych księgach – co naprawdę dzieje się w ich duszy. Dziwactwa, fanaberie i zboczenia są niestety niezawinionym atrybutem większości z nich. Jeśli decydują się na odstępstwa od złożonych ślubów i wybierają podwójne życie – deprawują samych siebie, gorsząc przy okazji ludzi świeckich. Księża są jednak w nieco lepszej sytuacji. Reguły nakazujące braciom i siostrom zakonnym trwanie (często latami) w tych samych, mniej lub bardziej zamkniętych wspólnotach, w tym samym gronie osób – przyczyniają się do wywoływania u nich zachowań agresywnych i antywspólnotowych.
Jak wiadomo, siostry zarabiające pieniądze na różne sposoby, mają obowiązek oddawać je do wspólnej kasy. Potem (w zależności od indywidualnych potrzeb), zgłaszają się po nie do przełożonej, najczęściej żebrząc o każdy grosz. Aby dostać cokolwiek muszą solidnie umotywować swoją potrzebę, a i tak zawsze mogą odejść z kwitkiem. Protekcjonizm sióstr przełożonych przy rozdzielaniu pieniędzy i wzajemna zazdrość z tym związana, wyjątkowo nie sprzyjają budowaniu wspólnoty.
Znam osobiście historię zakonnicy, która została skierowana do domu z kilkoma siostrami szyjącymi alby i komże dla księży. Młodej siostrze wyjątkowo ciężko szło szycie, a jeszcze gorzej wyszywanie; miała z tym problemy już w nowicjacie. Nie mogła w żaden sposób nadążyć za starszymi koleżankami, które mogły już konkurować z przodownicami łódzkich prządek. W rezultacie dziewczyna zostawała daleko w tyle, wyrabiając najwyżej połowę normy. Doprowadzała tym faktem pozostałe siostry do białej gorączki – ubliżały jej od nygusów, zdzir, szmat itp. Przełożona postanowiła, iż „obibok” będzie jadł suchy chleb i popijał wodą do czasu, aż się nie weźmie uczciwie do roboty. Równocześnie, przy tym samym stole w jadalni, pozostałe przodownice opychały się szynkami. Siostra nie dostawała też żadnych pieniędzy ani podpasek, które dla całej grupy kupowała zawsze wyznaczona „tajniaczka” (robiła to bez habitu, za specjalną dyspensą przełożonej). W ten sposób dziewczyna przeżyła pół roku, po czym pewnego dnia zasłabła przy maszynie, nadrabiając w nocy opóźnienia. Z objawami krańcowego wyczerpania i anemii odwieziono ją do szpitala. Na szczęście przeżyła i jest obecnie wspaniałą katechetką w szkole.