„…Plemię żmijowe! Jakże wy możecie mówić dobrze, skoro źli jesteście…?” [46]
„…Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości…” [47]
„…Biada wam, uczonym w prawie, bo wzięliście klucze poznania; samiście nie weszli (do Nieba), a przeszkodziliście tym, którzy wejść chcieli…” [48]
„…Strzeżcie się uczonych w Piśmie, którzy z upodobaniem chodzą w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach. Objadają oni domy wdów i dla pozoru długo się modlą. Ci tym surowszy dostaną wyrok…” [49]
Wystarczy być szarym, polskim Katolikiem, aby w powyższych charakterystykach kapłanów I – go wieku dostrzec zdumiewające podobieństwo do tych, którzy wchodzą w XXI. Różnica jest co najwyżej jedna – współcześni faryzeusze nie są zbyt „uczeni w Piśmie”.
Największe gromy zarezerwował jednak Jezus dla tych, którzy odważyliby się choćby „o jotę” zmienić Jego naukę:
„…Innej jednak Ewangelii nie ma: są tylko jacyś ludzie, którzy sieją wśród was zamęt i którzy chcieliby przekręcić Ewangelię Chrystusową. Ale gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelie różną od tej, którą otrzymaliście – niech będzie przeklęty!” [50]
To są dopiero prawdziwe, śmiertelne grzechy. Niweczą one samo przyjście Chrystusa na świat, w celu przekazania nam Prawdy Objawionej. Ludzie czyniący z pełną świadomością takie odstępstwa na pewno nie zaznają spokoju na wieki, bo „…Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie…” [51]. Takie są konsekwencje tworzenia pseudo – nieomylnych „prawd”, przez pseudo – nieomylnych ludzi, dla własnych planów i korzyści – w myśl zasady: „cel uświęca środki”.
Moje przekonanie o prawdzie, którą przedstawiam, opieram wprost na Słowie Bożym. Jest jednak jeszcze coś, co przynajmniej dla mnie, w dużym stopniu podważa katolickie nauki o piekle i czyśćcu.
Są to moje doświadczenia z ludźmi, którzy byli już „jedną nogą” na tamtym świecie. Wspominałem wcześniej o nieszczęśnikach z domu starców na ulicy Lodowej w Łodzi oraz o innych cierpiących i stojących na progu śmierci, których odwiedzałem jako kapłan. Dwoje z nich, podczas reanimacji, przeżyło śmierć kliniczną i podzieliło się ze mną związanymi z tym faktem przeżyciami. To, co usłyszałem tak mną wstrząsnęło, iż zacząłem szukać kontaktu z podobnymi ludźmi. Pytałem, szukałem wytrwale i znalazłem następną osobę; zaś przypadek zesłał mi później jeszcze jedną. Przytoczę tutaj wersję wydarzeń wspólną dla relacji czworga ludzi, ponieważ są one niemal identyczne. Jedna z tych osób już nie żyje, ale trzy pozostałe potwierdziły ostatnio
– w rozmowie ze mną swoje historie, prosząc jednocześnie o zachowanie ich anonimowości. Jest ona konieczna również z innego względu – trzy spośród czterech opowieści chroni wcześniejsza tajemnica spowiedzi. A oto w przybliżeniu ich własne słowa:
„…Zrozumiałem nagle, że jestem tylko samą świadomością, myślą. Zobaczyłem, nie wiem jak to się stało – chyba „oczami” duszy, swoje ciało. Byłem poza nim! Ludzie wokół ciała zaczęli krzyczeć i ratować je. W tym samym momencie ujrzałem całe moje życie – wszystko naraz. Ta niesamowita wizja ukazywała najdrobniejsze epizody, ale szczególnie mocno podkreślone były przełomowe momenty moich wyborów pomiędzy dobrem, a złem. Widziałem dokładnie, jak podejmuję najważniejsze życiowe decyzje, co więcej – widziałem ich konsekwencje ponoszone przez innych ludzi! To było niewiarygodne, nie do opisania ludzkimi słowami! Przechodziłem przez kolejne etapy drogi, którą przebyłem na ziemi, a kiedy doszedłem do końca
– zobaczyłem, że jestem na końcu długiego tunelu, mającego chyba oznaczać moje minione życie. Spojrzałem wstecz, za siebie. Na początku korytarza dostrzegłem Światło. Wiedziałem, że muszę do Niego dotrzeć za wszelką cenę. Pragnąłem tego z całej duszy; to było jak niepowstrzymana żądza., zew całego mojego jestestwa. Przede mną był jednak tunel z moich niechlubnych przeżyć. Wielu z nich bardzo się wstydziłem. Naprawdę nie było się czym chwalić. Zło wyrządzone tak wielu ludziom bolało i napawało mnie wielkim żalem. Czułem na sobie ich udręki i każde, najmniejsze cierpienie z mojego powodu. Ale zew Światła wzywał. Zacząłem podążać w Jego kierunku. Im byłem bliżej, tym większej nabierałem otuchy. Tak, tam czekało na mnie wybawienie z wszelkich trosk i spalających mnie wyrzutów sumienia
– rozumiałem to coraz bardziej, w miarę zbliżania się do Niego Światło zaczęło mnie stopniowo ogarniać. Pomimo ogromnego blasku nie oślepiało. Odczułem za to niewysłowioną ulgę, którą mogę tylko porównać z największą zmysłową rozkoszą! Pełne zrozumienie dla moich największych słabości, najcięższych grzechów, najbardziej plugawych brudów, które zostawiłem za sobą! Wszechogarniająca miłość, której sam stałem się cząstką, oczyściła mnie i ukoiła resztki strachu. Nie pragnąłem niczego innego, jak tylko pozostać wewnątrz niej – oddychać, chłonąć jej słodkie ciepło! Coś jednak zaczęło burzyć tę sielankę. Zbawienna poświata ulatywała, a raczej ja sam zacząłem się od niej oddalać. Tym razem na odwrót – im dalej odchodziłem, tym większą czułem tęsknotę i ból. Przecież tam było moje miejsce! Broniłem się z całych sił, ale Światło coraz bardziej zanikało. Później wszystko potoczyło się błyskawicznie – po prostu „odnalazłem się” we własnym ciele.
Zapewne każdy, kto czytał książki dr Moody – „Życie po śmierci” i „Życie po życiu” – dostrzegł w powyższym opisie bardzo wiele podobieństw. Daleko mi do doświadczenia i fachowości, z jaką sławny lekarz badał problem ludzkich doznań podczas śmierci klinicznej. Zdumiewająca zbieżność tych wszystkich relacji musi jednak o czymś świadczyć. Niemal identyczne są zarówno same opisy (często najdrobniejszych szczegółów), jak też odczucia i refleksje wyrażane przez ich autorów.
Wszyscy oni zgodnie oświadczyli, iż nie cieszył ich wcale fakt (medyczny) wyrwania się z „objęć kostuchy”. Są pełni tęsknoty za ciepłem i miłością płynącą ze Światła. Wszyscy też zmienili radykalnie swoje podejście do życia i śmierci. Mają świadomość każdej upływającej chwili istnienia i nieuchronnego odejścia na „drugą stronę”, co napawa ich wielką… otuchą i radością. Oni w ogóle nie boją się śmierci! Mają w tym znaczeniu zupełnie nieludzki odruch! Zauważmy, jak silne i głębokie musiało to być doświadczenie, skoro w jednej chwili i na trwałe przewartościowało całą mentalność człowieka. Obecnie ludzie ci starają się żyć możliwie bezkonfliktowo – w zgodzie ze wszystkimi. Nadają swojemu życiu dużo większej wartości, przede wszystkim poprzez pozytywne kontakty z innymi ludźmi. Są naprawdę szczęśliwi. To oczywiste – nie męczy ich już odwieczny, naturalny ludzki strach o przetrwanie; o największą z ludzkich namiętności – istnienie. O swoim „kopnięciu w kalendarz” myślą w kategoriach piłkarskiego „gola”. Nie wzrusza ich to po prostu i tyle.
Trzech na czterech, spośród moich rozmówców, rozpoznało w opisywanym przez siebie Świetle, Boga lub samego Jezusa, choć właściwie nic na to nie wskazywało. Miało to zapewne związek z ich osobistą wiarą, jeszcze zanim przekroczyli magiczny próg. Trudno nie odnieść do tego – co „widzieli” – słów Zbawiciela:
„…Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia…” [52] Jezus sam wielokrotnie mówił o sobie, iż jest „Światłem”, a swoją naukę przyrównywał do „dawania światła życia”.