Nie wiem, jak to było z nim naprawdę. Wiem tylko, że przeżył i że Niemcy, po tym jak zdradził im tajemnicę swojej szczepionki i przestał być im już potrzebny, jakimś cudem nie zaoferowali mu na koniec jednej ze swych „wspaniałych” komór gazowych. W każdym razie dzięki jego odkryciu i niemieckiej korupcji uratowano od śmierci na tyfus wielu warszawskich Żydów, którzy zresztą i tak mieli później umrzeć inaczej. Nie dałem się zaszczepić. Było mnie stać na jedną jedyną dawkę szczepionki, tylko dla mnie, z pominięciem reszty rodziny. Tego nie chciałem.
Nie mogło być mowy o grzebaniu zmarłych na tyfus w tempie ich umierania. Nie można było też pozostawić ich w domach. Zdecydowano się więc na kompromis: układano zwłoki pozbawione tak cennych teraz ubrań, zawinięte w papier, przed domami, na chodnikach, gdzie często wiele dni musiały czekać, nim gminne wozy mogły je zabrać i odwieźć do masowych grobów na cmentarzu. Ci zmarli na tyfus, lub z głodu, czynili moje wieczorne powroty z kawiarni tak upiornymi.
Opuszczałem lokal jako jeden z ostatnich, razem z jego szefem, już po obliczeniu dziennego utargu i otrzymaniu mojej gaży. Ulice były prawie opustoszałe i ciemne. Przyświecałem sobie latarką i wypatrywałem zwłok, by się o nie nie potknąć. Zimny styczniowy wiatr wiał mi w twarz lub popychał mnie do przodu, szeleścił papierem, w który zawinięci byli zmarli, unosił go, ukazując wyschnięte kości piszczeli, głęboko zapadnięte brzuchy, twarze z wyszczerzonymi zębami czy też w pustkę zapatrzone oczy. Wtedy jeszcze nie byłem przyzwyczajony do widoku ludzkich zwłok. Pełen strachu i wstrętu przemykałem się przez ulice, by jak najszybciej znaleźć się w domu, gdzie już czekała na mnie matka z miseczką spirytusu i pęsetką. W tych groźnych czasach zarazy dbała, jak mogła najlepiej, o zdrowie naszej rodziny. Nikogo nie wpuszczała z przedsionka do domu, nie sprawdziwszy przedtem sumiennie palt, kapeluszy oraz ubrań i nie usunąwszy z nich wszy, które topiła w alkoholu.
Wiosną, gdy zacieśniła się moja przyjaźń z Romanem Kramsztykiem, szedłem często po pracy, zamiast do domu, do jego mieszkania na Elektoralną, gdzie spotykaliśmy się, by rozmawiać do późnej nocy. Właściciel mieszkania zaliczał się do szczęśliwców. Miał swoje maleńkie królestwo: pokoik ze skośnym sufitem na ostatnim piętrze jednej z czynszowych kamienic. Tam zgromadził wszystkie swoje skarby, które udało mu się uchronić przed niemieckimi rabunkami: szeroką kanapę pokrytą kilimem, dwa drogocenne stare fotele, przepiękną małą renesansową komodę, perski dywan, jakąś starą broń, kilka obrazów i wiele zbieranych przez lata w różnych częściach Europy drobiazgów, z których każdy był maleńkim dziełem sztuki i rozkoszą dla oka. Dobrze przesiadywało się w tym pokoiku, popijając kawę i wesoło sobie gawędząc przy żółtawym, przyciemnionym świetle lampy, ozdobionej kloszem zrobionym kiedyś przez pana Kramsztyka. Zanim zapadł zmierzch, wychodziliśmy na chwilę na balkon, by pooddychać świeżym powietrzem, które tu, wysoko, było czystsze niż w wąwozach zakurzonych i dusznych ulic. Zbliżała się godzina policyjna, ludzie zamykali się w domach, wiszące nisko na niebie wiosenne słońce okrywało różowym blaskiem ocynkowane blachy dachów, chmary białych gołębi zataczały kręgi na błękicie nieba, a ze znajdującego się w pobliżu Ogrodu Saskiego napływał ponad murami, aż tu, do nas, do dzielnicy wyklętych, zapach bzu. Nadchodziła pora wariatów i dzieci. Pan Roman spoglądał wraz ze mną wzdłuż ulicy Elektoralnej, wypatrując „damy w pióropuszu”, jak nazywaliśmy naszą pomyloną. Wyglądała niebywale. Policzki malowała jaskrawym różem, a centymetrowej grubości brwi przeciągała jedną długą linią przebiegającą od skroni do skroni. Na czarną, podartą sukienkę zarzucała starą zasłonę z zielonego aksamitu z frędzlami, a z jej słomkowego kapelusza sterczało prosto w górę wielkie, fioletowe strusie pióro, które delikatnie kołysało się w takt jej pospiesznych i niepewnych kroków. Po drodze zatrzymywała co chwilę przechodzących, pytając ich uprzejmie i z uśmiechem o zamordowanego przez Niemców na jej oczach męża:
Przepraszam… Nie spotkał pan przypadkiem Izaaka Szermana? Wysokiego, eleganckiego mężczyzny z siwą bródką… – I spoglądała z wytężeniem swemu rozmówcy w twarz, a gdy otrzymywała odpowiedź przeczącą, wykrzykiwała z rozczarowaniem:
Ach nie? – Jej twarz kurczyła się przez chwilę boleśnie, ale natychmiast uspokajała się w uprzejmym, wymuszonym uśmiechu.
Proszę mi wybaczyć, szanowny panie – i szybko oddalała się, kręcąc głową, po części z zawstydzenia, że zabrała komuś czas, a po części ze zdziwienia, że ktoś mógł nie znać jej męża Izaaka, tak wytwornego i sympatycznego pana.
O tej porze zazwyczaj przemykał Elektoralną Rubinsztajn, odziany w poszarpane, wybrudzone i powiewające na wszystkie strony łachy. Wywijał laską, biegł w podskokach, pomrukując przy tym i nucąc sobie coś pod nosem. Był w getcie niezwykle popularny. Rozpoznawany już z dala po powiedzonku: „Trzymaj się, chłopcze!”, miał jedno tylko na celu: humorem dodawać ludziom odwagi. Jego kawały i żarty krążyły po getcie i szerzyły wesołość. Jedną z jego specjalności było zbliżanie się do niemieckich wartowników i wyzywanie ich, wśród podrygów i grymasów, od „durni, bandytów i zgrai złodziei”. Niemcy bawili się wybornie i często rzucali Rubinsztajnowi jako zapłatę za jego obelgi papierosy i bilon, bo przecież wariata nie można było traktować poważnie. Nie byłem o jego szaleństwie tak przekonany jak Niemcy i do dziś nie wiem, czy Rubinsztajn rzeczywiście należał do tych wielu, którzy na skutek przeżytych okropności postradali rozum, czy też tylko udawał wariata, by dzięki błazeńskiej czapce uniknąć śmierci, co w końcu mu się i tak nie udało.
Wariaci nie przejmowali się godziną policyjną. Dla nich nie miała ona żadnego znaczenia. Ani dla nich, ani dla dzieci. Z piwnic, zaułków, z przedsionków, gdzie sypiały, wyłaniały się te dziecięce zjawy w nadziei, że może jednak w tej ostatniej godzinie dnia uda im się wzbudzić współczucie w ludzkich sercach. Ustawiały się pod latarniami, ścianami domów, a także na jezdni i wznosząc głowy, pojękiwały monotonnie, że są głodne. Muzykalniejsze z nich śpiewały. Cienkimi, słabymi głosikami śpiewały o historii młodego żołnierza, który ranny i opuszczony przez wszystkich na polu wałki, umierając, woła „Mamo!”. Ale mamy przy nim nie ma. Jest daleko i nie wie, że jej syn umiera, a do wiecznego spoczynku kołysze go tylko ziemia poszumem drzew i traw: „Śpij syneczku, śpij kochany!”, a spadły z drzewa kwiat na martwej piersi jest jego jedynym Krzyżem Zasługi.
Inne dzieci próbowały przemówić ludziom do sumienia i przekonywały: „Jesteśmy naprawdę bardzo, bardzo głodne. Od dawna już nic nie jadłyśmy. Dajcie nam kawałeczek chleba, a jeśli nie chleba, to przynajmniej jednego kartofla czy cebulą, byśmy mogły przeżyć chociaż do jutra”.
Ale prawie nikt nie miał tej jednej cebuli, a nawet gdy ktoś ją miał, to nie miał serca. Wojna zamieniła je w kamień.