Литмир - Электронная Библиотека

Gdy szedłem Żelazną, już z daleka widziałem tłum ludzi na rogu Chłodnej. Spieszący się w interesach przestępowali nerwowo z nogi na nogę w oczekiwaniu na litość żandarma, w którego gestii leżała decyzja, czy tłum na Żelaznej był już wystarczająco gęsty, by otworzyć przejście. Gdy taki moment nadchodził, wartownicy rozstępowali się i zniecierpliwiona masa ludzi napierała z obu stron, obijając się, przewracając i nawzajem depcząc, by jak najszybciej oddalić się od niebezpiecznego sąsiedztwa Niemców i rozpierzchnąć w uliczkach obu części getta. Potem ponownie zamykał się szpaler wartowników i rozpoczynało się nerwowe, pełne niepokoju i strachu wyczekiwanie.

Niemieccy wartownicy nudzili się na swoich posterunkach i próbowali, jak mogli, czymś się zająć. Jedną z ich najbardziej ulubionych rozrywek były tańce. Z pobliskich uliczek przygania-no muzykantów – ulicznych zespołów, wraz z rozprzestrzenianiem się nędzy, wciąż przybywało – następnie wybierano z grupy czekających ludzi co zabawniejszych i rozkazywano im tańczyć walca. Muzykantów ustawiano pod ścianą jednego z domów, na jezdni tworzono wolne miejsce i jeden z żołnierzy obejmował funkcję dyrygenta, bijąc członków orkiestry, gdy grała zbyt wolno. Pozostali pilnowali sumienności wykonania tańców. Przed oczami zastraszonego tłumu wirowały pary kalek, starców, grubasów czy też chuderlaków. Ludzie niscy lub dzieci tańczyli w parach z wyróżniającymi się wysokim wzrostem. Wokoło stali Niemcy, darli się ze śmiechu i pokrzykiwali: Szybciej! Ruszać się! Wszyscy tańczą! Gdy dobór par był wyjątkowo udany i śmieszny, tańce przedłużały się. Przejście otwierano, zamykano i znów otwierano, a pechowcy nadal podrygiwali w rytmie walca, sapiąc i płacząc ze zmęczenia, dobywając ostatnich sił, daremnie oczekując litości.

Dopiero gdy mijałem szczęśliwie ulicę Chłodną, ukazywał mi się obraz getta takiego, jakie było naprawdę. Tu ludzie nie mieli majątków czy też ukrytych skarbów. Żyli z handlu. Im dalej człowiek zapuszczał się w gąszcz ciasnych uliczek, tym żywszy i bardziej nachalny był handel. Kobiety, z uczepionymi ich sukni dziećmi, zagradzały przechodniom drogę, usiłując sprzedać im ułożony na skrawku kartonu kawałek ciasta, stanowiący cały posiadany majątek, od którego sprzedaży zależało, czy ich dzieci wieczorem zjedzą ćwiartkę czarnego chleba. Obok zaś nie do poznania wygłodzeni starzy Żydzi próbowali ochrypłym krzykiem zwrócić uwagę ludzi na jakieś szmaty, z nadzieją, że uda im się je spieniężyć. Młodzi mężczyźni handlowali złotem i dewizami, toczyli zażartą i upartą walkę o powykrzywiane denka zegarków, zapięcia od łańcuszków czy też wybrudzone i wytarte banknoty dolarowe, które oglądali pod światło, by stwierdzić, że były fałszywe i bezwartościowe, mimo że sprzedawca zaklinał się, że są „prawie jak nowe”. Zatłoczonymi ulicami posuwały się ze stukiem i brzękiem tramwaje konne, tak zwane „kohnhellerki”, prując dyszlami oraz ciałami koni zwartą masę ludzkiego tłumu, jak statek pruje dziobem wodę. Nazywano je tak od nazwisk ich właścicieli – Kohna i Hellera, dwóch żydowskich bogaczy wysługujących się gestapowcom, dzięki czemu mogli robić wspaniałe interesy. Ze względu na wysoką opłatę za przejazd wagony były wypełnione wyłącznie zamożniejszymi, którzy tylko ze względu na handlowe kontakty wjeżdżali do getta. Gdy wysiadali z tramwaju na przystankach, próbowali jak najszybciej dostać się do sklepu czy też biura, gdzie mieli coś do załatwienia, by później z miejsca znów złapać tramwaj, który wywoził ich z tej strasznej dzielnicy.

Pokonanie dystansu od przystanku do nawet najbliżej położonego sklepu było niełatwe. Na taką chwilę spotkania z zamożnym człowiekiem czekały już tuziny żebraków, którzy tłocząc się, szarpali go za ubranie, zagradzali mu drogę, płacząc, krzycząc czy też grożąc. Jednakże nierozsądne było uleganie współczuciu i danie żebrakowi jałmużny. Wrzask zamieniał się wtedy w wycie, a w odpowiedzi na ten znak ze wszystkich stron napływali następni biedacy i otaczali dobroczyńcę, osaczonego przez wynędzniałe, rozsiewające gruźlicę postacie, przez podsuwane mu pod nogi pokryte zaropiałymi guzami dzieci, przez gestykulujące kikuty rąk, przez oczy pozbawione światła i przez bezzębne, ziejące fetorem usta, które błagały o litość w tej ostatniej chwili przed śmiercią, tak jakby koniec ten mógł dać się odwlec wyłącznie dzięki natychmiast udzielonemu wsparciu.

Do wnętrza getta można było dostać się tylko ulicą Karmelicką – jedyną ulicą, która tam prowadziła. Nieocieranie się o przechodniów było tu niemożliwe. Gęsta masa ludzka nie szła, lecz parła i przeciskała się do przodu, tworząc zawirowania wokół kramarskich straganów oraz zatoki spokoju w bramach domów, z których wionęło zimnym, stęchłym fetorem nie wietrzonej pościeli, zjełczałych tłuszczów i gnijących odpadków. Z każdego, byle jakiego powodu tłum wpadał w paniką i poruszał się to w jedną, to w drugą stroną, dusząc się, ściskając, krzycząc i przeklinając, na czym świat stoi. Ulica Karmelicka należała do wyjątkowo niebezpiecznych. Codziennie jeździły nią więzienne auta. Przewoziły one, niewidocznych za małymi mlecznymi szybkami okratowanych okienek, więźniów z Pawiaka do centrali gestapo w alei Szucha i wiozły w drodze powrotnej to, co z nich pozostało po przesłuchaniach: krwawe strzępy z połamanymi kośćmi, odbitymi nerkami i powyrywanymi paznokciami. Konwojenci nie dopuszczali nikogo w pobliże tych pojazdów, mimo że były one opancerzone. Gdy skręcały w Karmelicką, tak zatłoczoną, że nawet przy największym wysiłku ludzie nie mogli ukryć się w bramach domów, gestapowcy wychylali się z aut i bili na oślep tłum pałkami. Nie byłoby to nawet groźne, gdyby były to normalne pałki gumowe; do tych jednakże, których używali gestapowcy, przyczepione były gwoździe i żyletki.

Na Miłej, w pobliżu skrzyżowania z Karmelicką, mieszkał Jehuda Zyskind. Był on stróżem, a gdy nadarzała się okazja – tragarzem, furmanem, handlarzem; szmuglował też towary przez mury getta. Zarabiał, gdzie się dało, by wyżywić swoim sprytem i siłami rodzinę, której wielkości nie mogłem nawet ocenić, tak była liczna. Poza swoimi zwykłymi zajęciami Zyskind był człowiekiem pełnym ideałów. Działał w organizacji, przemycał tajne ulotki do getta i próbował rozwijać na jego terenie działalność konspiracyjną, mimo że przychodziło mu to z dużym trudem. Traktował mnie z pewnym lekceważeniem, tak jak należało jego zdaniem traktować artystów – ludzi nie nadających się do pracy w podziemiu. Mimo wszystko lubił mnie, pozwalał, bym codziennie do niego zaglądał i czytał wprost z prasy drukarskiej najświeższe wiadomości, zdobywane potajemnie drogą radiową. Jehuda zaliczał się do zdecydowanych optymistów. Gdy dziś o nim myślę, po latach grozy, które dzielą mnie od dni, kiedy jeszcze żył i rozgłaszał swe dobre wieści wśród ludzi, odczuwam podziw dla jego nieugiętości. Nie było złowieszczego komunikatu radiowego, którego nie umiałby zinterpretować pozytywnie. Gdy pewnego razu, po przeczytaniu ostatnich wiadomości, pełen zwątpienia uderzyłem ręką w gazetę i westchnąłem: „Ale dziś będzie musiał pan wreszcie przyznać, że wszystko już jest stracone”, Zyskind uśmiechnął się, sięgnął po papierosa, usiadł wygodnie w fotelu i odpowiedział: „Panie Szpilman, pan nic nie rozumie, nic!”, po czym rozpoczął kolejny ze swoich wykładów politycznych. Z tego, co mówił, rozumiałem niewiele, ale miał on sposób mówienia, który krył w sobie silną, sugestywną wiarę w to, że świat znajduje się w najlepszym porządku, i – sam nie wiedząc, jak i kiedy – nabierałem tego samego przekonania. Od Jehudy Zyskinda z Miłej wychodziłem zawsze pokrzepiony. Dopiero w domu, gdy leżąc już w łóżku powtórnie analizowałem w myślach polityczne wiadomości, dochodziłem do wniosku, że wywody Zyskinda były nonsensowne. Jednakże następnego ranka znów szedłem do niego, dawałem sobie wmówić, że popełniam błąd, i znów opuszczałem go z zastrzykiem optymizmu, który utrzymywał się aż do wieczora i pozwalał mi przeżyć. Zyskind wpadł dopiero zimą 1942 roku. Złapano go na gorącym uczynku: na stole leżały sterty ulotek, a Jehuda z żoną i dziećmi byli zajęci ich sortowaniem. Wszystkich rozstrzelano na miejscu, nie oszczędzając nawet ich małego synka – trzyletniego Symchy. Jakże ciężko przychodziło mi podtrzymywanie się na duchu, gdy zamordowano Zyskinda i nie było już nikogo, kto mógłby mi wszystko jak należy wytłumaczyć! Dopiero teraz wiem, że nie miałem racji ani ja, ani komunikaty – lecz Zyskind. Wszystko nastąpiło później tak, jak przepowiedział, mimo że wydawało nam się to wtedy nieprawdopodobne. Do domu wracałem tą samą drogą: Karmelicką, Lesznem i Żelazną. Po drodze zaglądałem na chwilkę do znajomych, by przekazać im nowości zasłyszane u Zyskinda. Następnie szedłem na Nowolipki, by pomóc Henrykowi w dźwiganiu kosza z książkami.

10
{"b":"100678","o":1}