Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Odsunąłem krzesło, żeby usiąść.

– Cieszę się, że pan przyszedł – rzuciła.

Ja też się cieszyłem. Bardzo.

– Nie zamówiłam panu piwa, bo byłam prawie pewna, że musiałabym wypić je sama.

– Nie dałaby pani rady? – spytałem.

Znów uśmiech i figlarny błysk w morskich przestrzeniach oczu.

– Pan mnie nie docenia. Drugie piwo to nie przeciwnik. Nie dla kobiety obracającej się w kręgach bohemy wprost z architektury wnętrz. Chodzi o reputację. Samotnie można wypić jedno piwo, nie więcej.

– Teraz może już pani zamówić drugie – powiedziałem.

Skinęła głową.

– Pewnie dojdzie i do tego. Zastanowił się pan nad propozycją?

Odchyliłem się na krześle.

– Trudno się nie zastanawiać. Jest kusząca jak oferta rodem z piekła. Co mam oddać w zamian? Duszę?

Uniosła brwi.

– Z tego, co wiem, na razie tylko ręce. Ale współpraca może się rozwinąć. Proszę uważnie czytać papiery. Pewnego dnia będzie między nimi cyrograf.

– Pani już taki podpisała?

– Niestety. Dostałam jedynie standardową umowę. On dba tylko o pańską duszę.

Mrugnęła do mnie.

– Kontrahent – spytałem – czy smagły dżentelmen pachnący siarką?

– Nasz Lord Nabab – mruknęła. – Przyszły właściciel szalonego pubu w stylu gotyckiego horroru. Nie, źle mówię. To nie ma być gotycki horror, ale spełnienie jego dziwacznych wizji. Czepia się każdego szczegółu, drobiazgów. Wszystko musi wyglądać tak, jak zaplanował. Ciężko się z nim pracuje, zobaczy pan.

– To nie brzmi zbyt zachęcająco – wtrąciłem.

– Faktycznie, niezbyt – przyznała. – Ale za to płaci doskonale, zawsze w terminie. Jeśli jest zadowolony, dorzuca ekstra premie.

Pochyliłem się ku niej.

– Dlaczego nie skontaktował się ze mną osobiście? Wzruszyła ramionami.

– Bo jest dziwakiem. Pracowników traktuje trochę jak swoją własność. Uważa, że może mnie obarczać przeróżnymi zadaniami, jeśli już zgodziłam się coś dla niego robić. Mam być teraz pośrednikiem między nim a panem. Na osobiste spotkanie przyjdzie czas, jak powiedział.

Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ten czas nadszedł możliwie późno. Towarzystwo Samanty odpowiadało mi o wiele bardziej niż współpraca z ekscentrycznym, pryncypialnym staruszkiem, jak wyobrażałem sobie kontrahenta.

– A ja myślałem, że w tym kraju nie zdarzają się bogaci szaleńcy obdarzeni wizjami.

Uśmiechnęła się.

– On z pewnością nie pochodzi z naszego kraju. Z Europy też chyba nie. To jakiś Arab czy inny mieszkaniec Orientu. Najprędzej Lewantyńczyk.

– Lewantyńczyk? – zdziwiłem się.

Zrobiła ruch dłonią.

– Och, wie pan. Oliwkowa cera, sucha orla twarz, płonące oczy i szopa siwych włosów. Mówi prawie bez akcentu, ale jakoś gardłowo.

– Niemożliwe – powiedziałem. – Takich facetów nie ma. Może w filmach klasy B.

– Do licha, prawie zapomniałam. Kazał dać panu książkę. Proszę.

Podsunęła ku mnie oprawny w skórę manuskrypt. Musiał być bardzo stary. Tłoczone na skórze wzory niemal się zatarły. Księga nie miała tytułu. Osłupiały przewróciłem kilka stron. Pergamin, nie papier. Pokryty gęsto rzędami zdumiewających znaków, które nie przypominały żadnego znanego mi pisma.

– Po co to? – wyjąkałem.

– Nie mam pojęcia – powiedziała. – Na pewno nie dla inspiracji plastycznej. W książce nie ma żadnych obrazków.

Poczułem nieprzyjemny chłód w żołądku na myśl, że tomiszcze może być kradzione.

– Nie mogę jej wziąć – zaprotestowałem. – Pewnie jest cenna, a ja nie wiem, co z nią zrobić.

Samanta westchnęła.

– Proszę mnie dobrze zrozumieć. Musi pan ją zabrać. I starannie przejrzeć. To warunek współpracy.

– Zaraz, to absurd!

– Wiem. – Skinęła głową. – Ale pan Fahrad tak zarządził. Z nim nie ma dyskusji.

W spokojnych krainach zielonych oczu pojawił się dziwny wyraz. Czyżby lęk? Bezwiednie wodziłem palcami po wytartych żłobieniach okładki.

– Mogła pani spokojnie zostawić tę cegłę w domu albo nawet wyrzucić do śmieci. Czego się pani boi? Że Lewantyńczyk by się dowiedział, wróżąc z fusów po kawie?

– Może – szepnęła, odwróciwszy wzrok. – A może chcę być po prostu uczciwa. Zależało mu, żeby dostał pan książkę. Proszę ją przejrzeć.

– W porządku – mruknąłem. – Wygląda na to, że jeśli przyjmę tę pracę, będę się musiał przyzwyczaić do dziwactw.

Uśmiechnęła się trochę kwaśno.

– Próbowałam to panu od początku powiedzieć.

– Więc ile figurek chce ode mnie magik z Orientu? Dziesięć? Dwadzieścia?

Podniosła do ust szklankę.

– Tyle, ile zdoła pan zrobić.

– A jeśli to będą dwie setki?

– Ucieszy się i da panu premię. Ale figurki muszą być staranne. I możliwie różnorodne.

Otworzyłem manuskrypt w przypadkowym miejscu i gapiłem się na niezwykłe znaki. Wydały się tak obce i złowróżbne, aż po plecach przebiegł mi dreszcz. Mistyczne doświadczenie przy znaku drogowym zdawało się odległe jak wspomnienie minionego snu. Nie byłem wcale pewny, czy rzeczywiście je przeżyłem.

– Co za historia – powiedziałem cicho.

Tym razem uśmiech Samanty był cieplejszy.

– Faktycznie – zgodziła się. – Co za historia! Ale przynajmniej jakaś przygoda, prawda? Teraz ludzie zdają się nie rozumieć, co to słowo znaczy. Kto marzy o przemierzaniu dżungli lub sawanny ze sztucerem na ramieniu, o odkrywaniu tajemniczych świątyń czy starożytnych grobów, o podróżach z karawanami wielbłądów, o tragarzach niosących kufry i namioty, o statkach kołyszących się na redzie egzotycznych portów? Prawdziwa przygoda pachnie morzem, dymem cygar, skórą, drewnem i aromatem roślin, które nigdy nie wyrosną na twoim podwórku.

Urwała nagle speszona, a ja wolałbym nadal patrzeć, jak ożywienie rozjaśnia śliczną twarz w kształcie serca, na błysk w rozszerzonych źrenicach, lekki rumieniec na policzkach. Po raz pierwszy od wielu lat poczułem, że chcę zatrzymać ten obraz, utrwalić go natychmiast w glinie, w serii spiesznych szkiców, zalążków prawdziwego portretu. Nagle przypomniałem sobie, dlaczego chciałem rzeźbić, jak wyglądała tamta dawna przemożna potrzeba z wczesnej młodości, konieczność dotykania i kształtowania gliny tak silna, aż niemal bolały od niej palce.

Samanta milczała zakłopotana.

– Do licha, zachowuję się jak chłopiec wychowany pięćdziesiąt lat temu na książkach po dziadku – powiedziała wreszcie.

– Dobrze, że nie jak nowoczesna kobieta, której zależy tylko na forsie i przywilejach – mruknąłem.

Uśmiechnęła się.

– Jak widać, forsą nie pogardziłam. Nie rzuciłam jeszcze z trzaskiem roboty u Lewantyńczyka, chociaż, szczerze mówiąc, ma kaprysy jak primadonna. Przynajmniej praca jest ciekawa. No i jak? Wchodzi pan w skład załogi?

Skinąłem głową.

– Spróbuję. W końcu hurtowi miłośnicy potworów nie zlatują z nieba co chwila.

– Doskonale. – Wstała i wyciągnęła rękę. – Pędzę przekazać radosną wiadomość Lordowi Nababowi. Ucieszy się. Bardzo mu zależało na współpracy z panem. Zadzwonię, kiedy będą gotowe umowy i reszta papierów. Proszę przeczytać książkę.

– Dobrze, ale skąd mam wiedzieć, czy nie czytam do góry nogami? – spytałem.

– Zasada jest prosta. Zielonym do góry. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Do zobaczenia.

Nie obejrzała się, odchodząc, za to ja się gapiłem na jej idealne nogi i smukłą sylwetkę, aż znikła za rogiem. Zdawało mi się, że na tle innych ludzi lśni jak gwiazda wieczornego nieba. Zresztą może to nie było tylko złudzenie.

Niewielu rzeczy tak naprawdę żałuję. Zaledwie dwóch. Aż dwóch. Nie myślę o prostych życiowych błędach, jak związek z Margot albo smutek, że nie zostałem współczesnym Rodinem. Mówię o prawdziwym, strasznym żalu, który każe wdrapywać się nocą na dach i wyć do księżyca. Nie potrafię odżałować, że nie poszedłem do łóżka z Samantą i nie zrobiłem jej portretu. Nie zdążyłem. To takie bolesne. Zmarnowałem tyle momentów, tyle chwil. Wiem, obiecano mi, że wszystko odzyskam. Przyjdzie czas na naprawę, na nagrodę. Ale czasami nie potrafię uwierzyć. We wszystko inne tak, prędzej. Lecz nie w to, że odzyskam Samantę. Wciąż mam nadzieję, żyję nadzieją, jednak wiary mi brakuje.

59
{"b":"100658","o":1}