Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Maja Lidia Kossakowska

Więzy krwi

Więzy krwi - pic_1.jpg

Ilustracje

Dominik Broniek

Więzy krwi - pic_2.jpg

Na początku była kartka. Pierwsza strona brulionu, naznaczona drobną, dyskretną kratką w kolorze bladego turkusu. Dużo gorzej ze słowem. Historia domagała się opowiedzenia, a wyrazy stawały w poprzek, brykały i wcale nie chciały układać się w równe rzędy zdań.

Myślę, że tę okropną sytuację zna dobrze każdy pisarz, początkujący lub taki, który ma w pracowni cale regały zapełnione własnymi dziełami. Terror pierwszego zdania, pierwszego akapitu. Niby wszystko wygląda tak gładko. Pojawia się błysk, pomysł i autor popada w euforyczny, lekko paranoidalny stan, który można wyrazić krótką frazą: „Posłuchajcie, opowiem wam historię…". A potem pojawia się wredna czysta kartka i wszystko komplikuje.

Tylko teraz zamiast kartki mam przed nosem migający kursor. No i historię zwykle sporo dłuższą niż wtedy, wiele lat temu, kiedy nocą bazgrałam długopisem w brulionie, wyraźnie oburzonym, że nie znajdują się w nim tematy lekcyjne lub notatki z wykładów.

Opowiadanie historii jest stare jak ludzkość. Może starsze niż najstarszy zawód świata. Nietrudno sobie wyobrazić, że w przytulnej jaskini, wieczorem, kiedy cale plemię ziewało z nudów, iskając sobie wzajem wszy, ktoś kręcił się nerwowo przy ognisku, aż wreszcie nie wytrzymywał i wypalał: „Hej, a wiecie, co mi się przydarzyło wczoraj nad potokiem'?".

Ludzie potrzebują fikcji, potrzebują opowieści. Inaczej dawno już nie byłoby pisarzy, reżyserów, aktorów. Książek jakoś nie pożarło ani kino, ani telewizja, ani video, ani gry komputerowe. I dobrze. Czasem trzeba kontynuować tradycje. Nawet takie, które sięgają dolnego paleolitu.

Zbiór, który macie przed sobą, zawiera różne historie. Nie znalazły się w nim opowiadania układające się w jakieś wyraźne cykle. Nie ma też wyraźnego klucza, jedynym kryterium doboru była różnorodność. Opowieści na rano łub wieczór, w zależności od nastroju. Jest tu nawet mój debiut, historyjka pod tytułem „Mucha". Słowem, różności. Kram opowiadacza. Mam nadzieję, że znajdziecie tu coś dla siebie.

Miłej zabawy.

Autorka

Mucha

„Mucha" to moje debiutanckie opowiadanie. Powstało dobrą dekadę temu, a ja wciąż pamiętam, jak wściekle waliło mi serce, jak trzęsły się palce, którymi przewracałam kartki magazynu „Fenix". Było. Moje nazwisko. Moje słowa. Hosanna!

Debiut to doświadczenie bardziej stresujące od matury. Wierzcie mi. Każdy debiutant powinien oglądać swoje wydrukowane opowiadanie w asyście lekarza i ambulansu.

Z „Muchą" wiąże się zabawna historia. Równolegle, wysyłając tekst do „Feniksa", posłałam też tę opowieść przerobioną na sztuczkę teatralną na konkurs dramatopisarski. A potem zapomniałam o tym, ponieważ w gwałtowny sposób odmówił mi posłuszeństwa trzonowy ząb. Skończyło się na chirurgii szczękowej. Kiedy spuchnięta i obolała wróciłam wreszcie do domu, zadzwonił telefon. „ Wygrała pani konkurs – zaświergotał miły damski głos. – Oczywiście jest pani gotowa wystawić spektakl za tydzień?" Najpierw myślałam, że mam halucynacje od środków przeciwbólowych. A potem przeraziłam się na amen. Bo sprawa wyglądała tak: reżyser i z konieczności aktorka drugoplanowa, czyli ja, wygląda jak księżyc w środkowej kwadrze. Z taką twarzą można najwyżej pozować dla Picassa. Główna aktorka, moja przyjaciółka, wyjechała właśnie do rodziny i znajduje się jakieś 450 km od Warszawy. A główny bohater, i to już czysta groza, właśnie za tydzień bierze ślub.

Sytuacja wydawała się beznadziejna. A jednak wystawiliśmy ten spektakl. Rodzice Ireny obrazili się okrutnie, o żonie Roberta nie śmiem nawet wspomnieć. Ale opowieść zwyciężyła przeciwności. Niech żyją wspaniali, trochę zwariowani przyjaciele.

Mucha

Popołudniowe słońce rozchlapywało na parkowej alejce plamy jasności. Matki i niańki popychały wózki z niemowlętami lub fachowo holowały stawiające pierwsze kroki maluchy na praktycznych, kolorowych szelkach. Staruszki różnej wielkości i kształtów, posiadawszy na ławkach, plotkowały zawzięcie o rodzinie, przyjaciółkach i przebytych chorobach albo spacerowały wolno, grzejąc się w cieple późnej wiosny. Głosy grających w piłkę dzieci zmieszane z poszczekiwaniem zachwyconych psów sprawiały, że obrazek stawał się jeszcze bardziej pogodny i beztroski, niczym ilustracja z książeczki dla niemowlaków.

Luke Carven mocno ściskał rączkę swojego czteroletniego synka i był bardzo daleki od poddania się błogiemu nastrojowi panującemu w parku. W gardle czuł przykrą suchość, a głęboko w środku kłąb ssącego niepokoju, złożony z niejasnych, ale bardzo złych przeczuć. Zastanawiał się, co zrobi, jeśli to, o czym powiedział mu dzisiaj jego syn Danny, okaże się prawdą. Nie miał, niestety żadnych podstaw, by przypuszczać, że się nią nie okaże. Mały dreptał obok markotny, wyczuwając nastrój ojca. On też jakoś intuicyjnie wiedział, że opowiadania mamusi o nowym domu, do którego przeprowadzą się z Billem, o nowym mieście i nowych, wspaniałych kolegach nie przyniosą raczej niczego dobrego.

Luke zaciskał usta ze złością i determinacją. Ona jest do tego zdolna, myślał. Więcej, robi to z premedytacją. I nie bez przyjemności. Danny podniósł głowę i spojrzał na ojca. Na widok jego twarzy bez słowa spuścił wzrok. Każdy, kto widział ich razem, musiał natychmiast zauważyć, jak bardzo są podobni. Chłopiec miał takie same, niezbyt regularne, ale wyraziste rysy, duże usta i piękne oczy. Jego twarz okolona ciemnymi prostymi włosami urzekała subtelnością. Mały wyglądał jak podrzutek elfów.

Ulica, na której czekał w zaparkowanym samochodzie Bill, nieuchronnie była coraz bliżej. Danny, sam nie wiedząc czemu, starał się iść jak najwolniej. Czuł, jak bardzo Luke nie chce się z nim rozstawać. Szczerze mówiąc, mały też nie cieszył się z powrotu do matki i Billa. Oznaczało to nudę sprzątania zabawek, schludnego ubranka, męki jedzenia odpowiednich posiłków o odpowiedniej porze, która nie miała nic wspólnego z porą, kiedy jest się głodnym, i wczesnego kładzenia się spać. Powrót niósł za sobą także definitywny koniec różnych wspaniałych zabaw w piratów, w bezludną wyspę, w napad na dyliżans ze złotem. Mamusia i Bill nie mieli ochoty ani czasu na podobne szaleństwa. Trudno. Danny westchnął. Szedł wolniutko, coraz wolniej, powłócząc nogami. Właściwie wisiał ojcu u ręki. Wreszcie Luke się zatrzymał.

– Tatusiu… – bąknął chłopiec. Nie wiedział, jak ubrać w słowa to wszystko, co niespokojne i niezrozumiałe kłębiło mu się w głowie. Popatrzył bezradnie w oczy ojca, szukając u niego pomocy.

– Co, synku?

– Czy Bill już przyjechał? – spytał Danny, czując jednak, że nie o to mu chodzi.

– Pewnie tak. Jest zawsze taki cholernie punktualny – ostatnie zdanie Luke wypowiedział półgłosem, bardziej do siebie niż do dziecka.

– O, zobacz! – Mały wyciągnął rączkę w stronę parkingu. – Auto Billa.

– Aha – Luke nie zdobył się na inną odpowiedź.

Lśniące i eleganckie auto Billa rzeczywiście stało przy krawężniku. Równie lśniący i elegancki Bill właśnie wysiadał. Jego doskonale skrojony srebrzystoszary garnitur ładnie współgrał z kolorem karoserii.

Luke za każdym razem, gdy widział Billa, zdumiewał się, jak słabo on sam znał Joan. Nie rozumiał, w jaki sposób mogli zdecydować się na wspólne życie, nie mając ze sobą niczego tak naprawdę wspólnego. Ich spojrzenie na świat było całkowicie rozbieżne. Mimo chęci i starań nie miał szans utrzymania związku z kobietą, która poczuła się szczęśliwa z partnerem pokroju Billa.

1
{"b":"100658","o":1}