A oschły głos nowej matki sarkał, że chyba nie można okazać więcej wyrozumiałości, niż już się okazało, przyjmując takie dziecko pod swój dach. A potem, niezmiennie, ten sam ostry, wstrętny głos opowiadał same złe rzeczy o mamie i tacie. Że niewychowani, prostacy i ciemni. Że dziecko zaniedbane, źle wychowane, bez manier, bez podstawowych zasad, bez dyscypliny. Że Bóg wie co się dzieje w takich osadach zamieszkanych przez emigrantów najgorszego sortu. Że ciemnota i zabobon. Że sami sobie winni.
Wtedy Matej mocno zaciskał powieki i wyobrażał sobie, jak ten głos przechodzi w opętańczy wrzask, kiedy dzieci-likanty wbijają ostre kły w wyszorowane, odkażone, praktycznie przyodziane ciało nowej matki.
Nowi bracia chyba się go bali, siostra była za mała, żeby cokolwiek rozumieć, a Ojciec Traw już się nie odezwał, ale Matej nauczył się być sam. Brakowało mu tylko szerokiego stepu i gadania wiatru w czuprynach turzyc. Tu wszystko wydawało się małe i ciasne. Nawet jego pokój. Chodził teraz do zwykłej, nie wirtualnej szkoły, która mieściła się w niskim, ponurym baraku pośrodku osady. Nowa matka wciąż wymyślała mu jakieś zajęcia, kazała nieustannie rozwiązywać głupie zadania. Nawet bawić się nie mógł sam. Musiał grać z braćmi w piłkę albo gdy padał deszcz, w nudne gry „rozwijające umysł".
Sam zostawał tylko nocą. Sypiał mało. Czekał. Wiedział, że niedługo usłyszy na podwórzu dziwny hałas i zobaczy tańczącego w świetle księżyców Smutka.
Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Ojciec Traw zatrzymał go przy życiu. Może skłamał, kiedy powiedział, że śmierć Mateja nic już nie zmieni? Ale wcale nie jest łatwo popełnić samobójstwo, kiedy ma się dopiero jedenaście lat. Zresztą odkąd zaczął mieszkać u nowej matki, czuł jakąś dziwaczną, złą zaciekłość. Niedługo zobaczą. Niedługo się przekonają, że wcale nie są lepsi. Nie są wybrańcami. Dla nich też nie będzie raju.
Wiedział. Przecież był głosem. Musiał zanieść zew innym ludziom. Do większych skupisk, na tereny najstarszej kolonizacji. Tutaj.
Ojciec Traw tak postanowił. Wszyscy muszą usłyszeć zew, bo czas przesilenia trwa. Tylko pozornie w tym nudnym, czystym osiedlu, położonym na przedmieściach prawdziwego wielkiego miasta, o którym tak marzyła Marika, panuje spokój i porządek. Przecież już dziewczyny z miasteczka bezwiednie plotą przepaski z traw na ręce i kostki nóg. Niektóre zakładają wianki, biegną daleko, na skraj osady, żeby zobaczyć łąki i ciemniejący w oddali pas lasu. Wkładają swoim chłopcom na szyje splecione z traw naszyjniki, okręcają ich nadgarstki kosmatymi źdźbłami turzyc. Nocą podchodzą do okien, tęsknie wpatrują się w niebo. A światło księżyców lśni w ich oczach mlecznym, opalizującym blaskiem.
Wczoraj w Sieci Matej znalazł rozpaczliwy apel jakichś rodziców, którym zaginęła nastoletnia córka. Dziś były jeszcze dwa podobne ogłoszenia. Z domu wyszedł nocą szesnastoletni chłopak. Przepadła piętnastolatka. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.
Ja wiem, myśli Matej. Ja, głos. Nosiciel zewu. Nowa matka, nowy ojciec i wszyscy, którzy tu mieszkają, nie są wybrańcami. I już wkrótce dowiedzą się o tym.
Niedługo. Niedługo martwy koń z bielmem na oczach zatańczy na ich wychuchanym podwórzu. A wtedy Matej wsiądzie na jego grzbiet i poniesie zew Ojca Traw, bo przecież jest głosem. Zew zagłady. Już niedługo. Niech tylko wzejdzie podwójna pełnia.
2003
Więzy krwi
Ballada „ Więzy krwi" powstała na zamówienie do antologii lovecraftowskiej, której wydanie nigdy nie doszło do skutku. Być może, gdybym pisała te historie sama dla siebie, nie miałaby elementów inspirowanych twórczością Mrocznego Mistrza. Nie wiem tylko, czy wtedy nie zmieniłaby się w zupełnie inną opowieść.
Tak jest w pewnym sensie ukłonem w stronę pisarza, który wymyślił takie cuda jak „odrażające przysmaki" i „bluźnierczą architekturę".
Główny bohater zrodził się z inspiracji pewnym prawdziwym artystą plastykiem, który w różnych galeriach wystawia bardzo charakterystyczne kolorowe potworki.
W sumie powstało jedno z moich ulubionych opowiadań.
Więzy krwi
Dobra, przyznaję. Odkąd umarłem po raz trzeci, przestałem kogokolwiek kochać. Moje potwory gapią się na mnie przekrwionymi gałami, ale one też stały się tylko narzędziem. Już nie potrafię z nimi rozmawiać, nadawać im imion i czerpać przyjemności z przebywania w ich towarzystwie. Szczerze mówiąc, wszystkie są niedoskonałe. Nie mogą mnie bawić, bo zdaję sobie z tego sprawę. Przestały być moimi przyjaciółmi, chociaż wina nie leży po ich stronie. Czasem mam wrażenie, że na szpetnych pyskach maluje się smutek, a ślepia potrafią zalśnić wilgotnie, jakby pojawiał się w nich wyrzut. Nie bardzo umiem się tym przejąć. Przykro mi, chłopaki. Straciłem zbyt wiele, żeby rozpaczać, że nie mam już do was serca. Po pierwsze, straciłem azyl. Siedzę w pracowni zastawionej półkami pełnymi figurek, przesyconej zapachem lakierów i różnych mas plastycznych, pełnej narzędzi i poniewierających się wszędzie szkiców, ale to już nie jest moja magiczna kraina. Raczej miejsce ciągłych prób i porażek. Niewyobrażalne. Nigdy nie przypuszczałem, że pracownia może stać się miejscem przesyconym frustracją. Teraz niemal słyszę, jak każda ściana wrzeszczy. Każda kolejna figurka to klęska. Długo walczyłem o swój własny kawałek świata, więc ciężko mi patrzeć, jak spokój i zadowolenie uciekają stąd z krzykiem przez drzwi brutalnie wywalone kopniakiem.
W porządku, wyrażam się w sposób egzaltowany, ale mam do tego pewne prawa. Jestem artystą. To mnie w jakiś sposób tłumaczy. To mnie od razu określa w oczach świata. Co więcej, dla większości trzeźwo myślących ludzi jestem artystą niespełnionym, ponieważ wylali mnie z uczelni. Odkąd przestałem być dzieckiem, wiedziałem, co chcę w życiu robić.
Ku zmartwieniu i przerażeniu bliższej rodziny wcale nie zamierzałem zostać lekarzem, adwokatem, przedsiębiorcą ani bankowcem. O zgrozo, nie wyrażałem zainteresowania nawet marketingiem i zarządzaniem. Nie tylko nie chciałem nikim zarządzać, ale z całą świadomością starałem się nie dopuścić do sytuacji, w której ktoś zarządzałby mną, a to, oczywiście, wyklucza wszelką uczciwą pracę. Miałem zamiar zostać rzeźbiarzem.
Pierwsze lata na uczelni okazały się cholernym rozczarowaniem. Babrałem się w glinie, wykonując niezliczone studia gipsowych głów, a jedyną rozrywkę stanowiły idiotyczne performance. Grono pedagogiczne przypatrywało się z uznaniem lub pobłażliwym uśmiechem, jak studenci oblewają się farbami, tarzają po ziemi, wydając nieartykułowane dźwięki godne psa, któremu ktoś przytrzasnął ogon, albo wożą przed sobą na taczkach przyprawione monstrualne genitalia. Cholera, poszedłem tam zajmować się rzeźbą, a nie uczestniczyć w terapii zajęciowej w zakładzie dla beznadziejnych świrów. Ale nic, zacisnąłem zęby i postanowiłem wytrwać.
Boże, co to była za banda porąbów! Po korytarzach snuły się spowite w bure szaty laski, podobne w tych strojach do tłumoków ze szmat, wywracające oczami i opowiadające o wizjach. Mamroczący pod nosem kolesie, o odpowiednio artystycznych fryzurach, też co chwila zatrącali o wizje. W ogóle wizje były bardzo modne. Wszystkie rozmowy kręciły się wokół nich, a także wzajemnych zapewnień, jak bardzo sztuka ma pobudzać, szokować i otwierać oczy na współczesne problemy ludzkości. A ja, cholera, chciałem po prostu być dobrym rzeźbiarzem. Gdybym postawił sobie za cel otwieranie oczu, zostałbym pieprzonym okulistą.
Grandę finale zdarzyło się pod koniec trzeciego roku. Na specjalne zaproszenie przyjechała do szkoły sławna rzeźbiarka z Japonii. Wystąpiła tylko raz, w jednej z bardziej szacownych galerii. Przyodziana w przepisowe bure szaty, z powagą wysypała na podłogę zawartość dwunastu woreczków. W jednym był piasek, w innym żwir, a w pozostałych zwykła ziemia. I tyle. Cała rzeźba.