Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jeśli mam odejść, ciebie zabiorę ze sobą – wrzasnęła, wyciągając sztylet z fałdów sukni.

Ambrosius nie czekał. Wyrwał nóż zza pasa stojącego obok osłupiałego pomocnika i cisnął w stronę trybun.

– Niech zapanuje spokój! – krzyknął. – Niech się dokona sprawiedliwość!

Sulpicja nie wydała najcichszego nawet dźwięku. Osunęła się na ławę, z niedowierzaniem zaciskając palce na rękojeści wbitego w piersi noża. Na usta wypłynęła jej odrobina krwi, barwiąc wargi szkarłatem. Żółte oczy, rozwarte szeroko, jakby w zdumieniu, znieruchomiały wpatrzone w blade jak płótno oblicze Gwalberta.

Plama krwi na piersi wyglądała jak przypięty do sukni kwiat. Płynął z niej jasny, perłowy blask.

– Odejdź, Sulpicjo! – powiedział Ambrosius. – Odejdź! Wszystko się skończyło. Tu nie masz już czego szukać. Odejdź i znajdź wreszcie spokój.

Poświata przybrała kształt wrzeciona, rozbłysła i wzniosła się w górę. Po chwili dołączyły do niej trzy jasne, drżące światełka. Zawirowały w powietrzu i znikły.

– Żegnajcie – szepnął Ambrosius.

Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony.

***

Pakował właśnie kufer, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedział, choć nie miał ochoty przyjmować żadnych gości.

Do pokoju wsunął się Arseniusz.

– Pewnie ci przeszkadzam, mistrzu, prawda? Wolałbyś być teraz sam.

Ambrosius uśmiechnął się ze znużeniem.

– Nie. Obawiałem się tylko, że to posłaniec od pana Gwalberta.

Arseniusz odpowiedział uśmiechem.

– On z pewnością też chce być teraz sam.

– Trudno się dziwić – mruknął Ambrosius. Arseniusz wzruszył ramionami.

– Wszyscy jego bliscy odeszli.

– Ma jeszcze syna – przypomniał Ambrosius.

– Skażonego krwią Sulpicji.

Ambrosius włożył do kufra starannie złożoną koszulę.

– To się tak nie przekłada. – Potrząsnął głową. – Z pewnością nie odziedziczy szaleństwa Sulpicji. Pan Gwalbert to mądry i szlachetny człowiek. Wkrótce to zrozumie. Nie wątpię, że będzie wiedział, jak wychować syna, aby stał się taki sam.

– Ambrosiusie – zaczął cicho Arseniusz – chciałbym cię przeprosić. Nie zachowywałem się w stosunku do ciebie właściwie. Wiele mnie nauczyłeś. Bardzo wiele.

Ambrosius uśmiechnął się.

– Patrzeć też?

– Mam nadzieję, że tak. Czy mógłbym… – zawahał się. – Czy mógłbym zachować twoje rysunki? Na pamiątkę.

Ambrosius podał mu teczkę.

– Proszę, mistrzu.

Arseniusz spojrzał w jasne, przejrzyste jak woda oczy młodego mistrza.

– Żegnaj, przyjacielu – powiedział. – Jesteś niezwykłym człowiekiem.

– Ty także, Arseniuszu. Żegnaj. Kto wie, może się jeszcze spotkamy?

Kat z Szarej Wody w milczeniu skłonił się i wyszedł.

Ambrosius sięgnął po leżący na krześle podarty i poplamiony krwią kaftan. Zwinął go starannie, włożył do kufra i zatrzasnął wieko.

2004

Szkarłatna fala

Opowiadanie to powstało do antologii o II wojnie światowej. Zostało oparte na prawdziwych wydarzeniach. Pewien dzielny porucznik amerykańskiej marynarki wojennej rzeczywiście walczył samotnie ponad miesiąc z przeważającymi siłami japońskimi, którym zadał poważne straty. Przedtem przeżył katastrofę swego okrętu noszącego nazwę „Strong" i odniósł poważne obrażenia na skutek wybuchów bomb głębinowych. Nazywał się bodajże Miller. W końcu został uratowany przez tubylców.

Postanowiłam wykorzystać motywy z tej historii w swoim opowiadaniu, nie ośmieliłam się jednak zadedykować go temu niezwykłemu, odważnemu żołnierzowi.

Wybrałam ten teatr działań wojennych, bo jest mi niezłe znany, a poza tym wydawał mi się oryginalniejszy od europejskiego czy nawet afrykańskiego.

Szkarłatna fala

Trzask pękającego metalu oznaczał, że koniec właśnie nadszedł. Los okrętu był przesądzony. Uderzenie japońskiej torpedy rozerwało kadłub na pół. Jasny, srebrzysty ślad torowy migotał jeszcze na wodzie, gdy śmiertelnie ugodzony okręt zmienił się nagle w dwie ogromne, bezkształtne bryły metalu. Niszczyciel „Storm” tonął.

Już nie wyglądał jak smukła maszyna stworzona, żeby walczyć. Stał się wielką trumną, gotową zanieść na dno ludzi, którym jeszcze przed chwilą wiernie służył.

Marynarze, którzy zdołali opuścić wrak, miotali się bezradnie w wodzie. Kołyszące się na falach czarnego, połyskliwego morza tratwy wyglądały jak zabawki. Nielicznym udało się uchwycić płytkich metalowych burt i dostać się do wnętrza. Próbowali więc ratować rannych, wiele rąk wyciągało się, żeby pomóc kolegom wdrapać się do środka, ale bezgwiezdna tropikalna noc wisiała nad rozbitkami jak kir. Ciemność utrudniała jakąkolwiek akcję ratunkową.

Po powierzchni morza rozlewała się brunatna plama ropy, jakby tonący okręt krwawił.

Podporucznik Josh Talbot z całej siły uczepił się długiej, rozszczepionej deski. Oblepione ropą palce ślizgały się bezradnie, tańczący na fali kawałek drewna wyrywał się z rąk jak ryba. W prawym boku Talbota odzywał się nieznośny ból, ostry niczym dźgnięcie sztyletem. Oddech wiązł w gardle, ślina miała smak krwi.

Złamane żebro, pomyślał. Chyba przebiło płuco. Jezu, kiepsko to wygląda.

Daleko majaczące na tle nocnego nieba niczym cienie niszczyciele „Raven" i „Spencer" zawracały, żeby podjąć rozbitków. W oczach Talbota wyglądały jak okręty widma. Prąd zepchnął go daleko za rufę konającego „Storma". Nie miał szans na ratunek, nawet gdyby mógł sprawnie pływać. A nie mógł. Ból w boku wzmagał się z każdym oddechem, w głowie szumiało. Sól osiadająca na wargach mieszała się z krwią dającą paskudny metaliczny posmak w ustach.

Huk eksplozji ozwał się nagle, potężny i głęboki. Za nim natychmiast rozległy się następne, jakby po dnie kroczył niewidzialny olbrzym. To plunęły ogniem japońskie baterie brzegowe. Te, których według rozpoznania wcale tam nie było.

Żebyście wszyscy zdechli, pieprzone japońskie świnie, pomyślał rozpaczliwie Talbot.

Pozostawało jedynie patrzeć, jak „Raven" i „Spencer" manewrują, żeby nie oberwać, zbierając na pokład tylu rozbitków, ilu tylko dają radę w tej sytuacji. I pogodzić się z myślą, że tym razem zabrakło szczęścia. Los na loterii życia dostał ktoś inny.

Josh z trudem odwrócił głowę i zobaczył, że „Storm" prawie zupełnie pogrążył się w wodzie. Wyczuł ledwie zauważalne drgnięcie pod powierzchnią, jakby cień fali, która jeszcze nie zdążyła się rozejść. I wtedy zrozumiał.

– Święty Jezu! – szepnął. – Bomby głębinowe!

Potężne tąpnięcie, jakby sam Bóg trzasnął pięścią w dno morza, wstrząsnęło światem. Talbot poczuł, jak impet uderza w niego, wydziera mu z ramion deskę, zgniata niczym świstek papieru. Zalała go cuchnąca ropą woda.

A więc tak się umiera, zdążył pomyśleć, zanim ogarnął go mrok.

***

– Panie poruczniku? – rozpoznał chropawy irlandzki akcent MacKinneya. – Żyje pan?

Z trudem przełknął ślinę. Wciąż miała smak krwi. Ołowiane, chmurne niebo wyglądało jak cholerne wieko trumny. Spróbował się odezwać, ale natychmiast wstrząsnął nim atak głuchego, rozdzierającego płuca kaszlu. W boku bolało tak, jakby ktoś dźgał go sięgającym niemal do serca bagnetem. Z trudem uspokoił oddech i splunął. Nie chciał patrzeć. I tak wiedział, jaki kolor ma wydzielina.

– Ktoś jeszcze przeżył? – wyszeptał.

– Tak, sir – odezwał się marynarz nazwiskiem Wiliams. – Jeszcze ja. I Johnson. Ale jest w bardzo kiepskim stanie. Nie wiemy, czy przetrzyma do wieczora, sir.

Talbot z trudem uniósł głowę. Johnson leżał obok. Twarz miał woskowo bladą, rysy wyostrzone i ściągnięte. Klatka piersiowa podnosiła się w urywanym, chrapliwym oddechu. Nie miał żadnych widocznych ran, ale wydawał się bliski przekroczenia granicy śmierci.

74
{"b":"100658","o":1}